Lata czterdzieste XIX w., to czas dla Polski trudny, zwłaszcza w przypadku Królestwa Polskiego, zarządzanego przez zwycięzcę wojny 1831r., od którego zyskały miano "nocy paskiewiczowskiej". Centrum życia kulturalnego narodu przeniosło się do Francji, wraz z "wielką emigracją" i tam zwolna zamierało, żadna bowiem elita nie może funkcjonować w warunkach odcięcia od swojego zaplecza. Na szczęście nie cały dorobek piętnastolecia konstytucyjnego Królestwa przepadł, w wielu miejscach zachowując ciągłość, albo instytucji, albo myśli i sposobu ich wyrażania.
Przetrwał "Kurier Warszawski", najdłużej chyba trwająca gazeta w dziejach Polski, bo założona w 1821r. ukazywała się nieprzerwanie aż do roku 1939. Sukces pisma wiązał się z osobą jednego człowieka - Ludwika Adama Dmuszewskiego, postaci wielce zasłużonej dla Warszawy, ale przede wszystkim posągowej dla dziejów narodowego teatru i dziennikarstwa właśnie. Słabo sprzedającą się gazetę kupił Dmuszewski od jej założyciela, ekscentrycznego nieco arystokraty, Brunona Kicińskiego ( autora m. in. do dziś aktualnego przekładu "Metamorfoz" Owidiusza ) i w krótkim czasie wypromował do rangi pisma, zajmującego całą niemal Warszawę. W czasach powszechnego nieczytelnictwa, gdy książki z trudem osiągały nakłady pięciuset egzemplarzy, "Kurier" sprzedawał się początkowo w kilku, a potem kilkudziesięciu tysiącach, kładąc ogromne zasługi pod "alfabetyzację" Polski. Miał oczywiście charakter dość lekkiej lektury, zawierającej masę informacji "sensacyjnych", ale nie unikał też tematów poważnych, głównie teatralnych i literackich recenzji.
W latach 1855 - 58 ukazało się w Warszawie absolutnie niezwykłe wydawnictwo, wydane w trzech tomach opracowanie Kazimierza Władysława Wóycickiego "Cmentarz Powązkowski pod Warszawą", do dziś pozostające jedną z najpiękniejszych polskich książek jakie kiedykolwiek wydano. Przyjąwszy unikalną formułę opowiedzenia najnowszej historii kraju, poprzez opis cmentarzy i spoczywających tam wybitnych Polaków, omijając zręcznie ograniczenia cenzuralne, dał autor fantastyczne wręcz preteksty do rozważań o tych "perfekcjach" jakimi są zamknięte nagrobnymi tablicami ludzkie życiorysy. Jednym z takich grobów opisanych w tomie drugim, w dziale "Ustronie artystów dramatycznych" jest właśnie pomnik Ludwika Adama Dmuszewskiego, zmarłego 9 grudnia 1847r. I właśnie zatrzymanie się przy tym nagrobku, pozwoliło Wóycickiemu, w formie anegdotycznej, ale dzięki temu niezwykle impresyjnej, opowiedzieć o pewnym sporze językowym, jak się okazuje - nieprzedawnionym.
Wóycickiego i Dmuszewskiego łączyła autentyczna przyjaźń, co jednak nie uchroniło tego drugiego od krytyki, ze strony "Biblioteki Warszawskiej", pisma naukowego założonego w 1841r. ( trwało do roku 1914 ), którego Wóycicki był prominentnym redaktorem. Zasługi "Biblioteki Warszawskiej" dla ustalenia kanonu języka polskiego były nieocenione ( od razu zaznaczam, że to zdanie nie jest pochwałą Paskiewicza, Mikołaja I, czy innych Moskali, ani nawet jakimkolwiek przejawem rusofili, a jedynie stwierdzeniem faktu ), publikowali w nim wybitni autorzy i naukowcy owych czasów, w tym Feliks Żochowski twórca "Mówni języka polskiego", jeden z "ojców założycieli" polskiego językoznawstwa.
Jak wspomina Wóycicki, na kilka lat przed śmiercią Dmuszewskiego, w "Bibliotece Warszawskiej" miał się ukazać cykl artykułów oraz jedno poważne opracowanie, wytykające błędy językowe i ortograficzne, notorycznie pojawiające się w "Kurierze Warszawskim", które jego naczelny redaktor cyt.: "zaprowadził samowolnie i uporczywie ich się trzymał". Pamiętajmy, że podówczas kanon narodowego języka dopiero się ustalał, spory o jego formalne zasady były bardzo żywiołowe, a ludzi naukowo dbających o czystość polszczyzny musiała irytować lekkość, z jaką podchodził do sprawy Dmuszewski, redagujący najpoczytniejszą w kraju gazetę, o dużych zasięgach.
Dowiedziawszy się o zamierzonej publikacji w "Bibliotece Warszawskiej" całej rozprawy, wymierzonej w potoczny język "Kuriera" i jego wydawcy, Dmuszewski, spotkawszy Wóycickiego w Ogrodzie Saskim, zwrócił się do niego z prośbą o wstrzymanie druku tego artykułu. Scena musiała wyglądać niezwykle, bo choć odgrywał ją wybitny aktor, to jednak zapewne z całym bagażem autentyczności przeżycia. Przytoczmy opowieść:
"Kiedy się dowiedział Dmuszewski , że napisaną była rozprawa, okazująca jasno też błędy i przeznaczoną do Biblioteki Warszawskiej, zatrzymuje mnie na ulicy i w te słowa przemawia: Ty ! którego byłem przyjacielem nimeś się urodził ( a żył w stosunkach przyjaźni z ojcem moim od lat dawnych ) nie dozwól, aby mnie szykanowano za moją pisownię. Pozwólcie mi umrzeć z moją pisownią! - Chętnie! chętnie zrobię o co mnie prosisz; odrzekłem patrząc na starca , co mało się nie rozpłakał , prosząc za swoją pisownią!
Czasy się zmieniły, wtedy były podłe, rządził car autokrata i jego namiestnicy, a jednak między tymi dwoma ludźmi redagującymi dwa jakże bardzo odmienne pisma, mogło dojść do takiego dialogu i co więcej, ów młodszy, lepiej wykształcony i urodzony w wielkim mieście, a nie jak Dmuszewski w środku puszczy, zakończył ją okazaniem szacunku schodzącemu ze sceny artyście, który chciał umrzeć z takim językiem z jakim przeszedł całe życie. Teraz jest demokracja, tolerancja i uśmiechnięta nie tylko Polska, ale i świat cały. Dlatego "starzy" mają się posługiwać językiem ( językinią !!!??? ) jaki im młodzi do gąb wepchną, a jak nie, to niech na zawsze stracą oddech, czyli zdechną.
Inne tematy w dziale Kultura