Prawidłowe użycie określenia "analfabeta" jest o tyle trudne, że w dosłownym brzmieniu oznacza ono osobę nie potrafiącą się posługiwać alfabetem, czyli pismem greckim. Polacy jako "łacinnicy" powinni się zatem określać jako "abecadliści", a ci nie umiejący pisać dis, albo nonabecadliści. Przy tym pamiętać musimy, że potocznie złączone w jedno umiejętności, czyli pisanie i czytanie, w istocie bardzo się od siebie różnią, a różnica przetrwała jeszcze w rzadko stosowanym, ale bardzo precyzyjnym słowie "niepiśmienny". Zgodnie bowiem z przekazem pierwszego , a zarazem wiekopomnego Słownika Języka Polskiego, autorstwa Samuela Bogumiła Linde, czytać to nic innego jak "pisma, znaki zbierać i wyrozumiewać". A zatem czytanie jest umiejętnością daleko szerszą niż składanie liter, przy tym nierozerwalnie związaną z "wyrozumiewaniem".
Samuel Bogumił Linde tworzył swoje dzieło w czasach dla narodu polskiego niemal śmiertelnie krytycznych i nic dziwnego, że otrzymał ogromne wsparcie od powstałego u schyłku 1800r. Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, którego pierwszym i nadrzędnym celem sformułowanym zaraz po upadku państwa, stało się uratowanie języka i wyrażonych w nim zasobów polskości, tak w sferze prawa, jak literatury i historii. Stąd tak silny impuls dla skatalogowania i opublikowania dorobku narodowego piśmiennictwa z różnych dziedzin, objawionego w aktywnej działalności wydawniczej ( np. tzw. "Edycja Mostowskiego" ukazująca się w Warszawie w latach 1803 - 1805 ).
Historia pierwszej polskiej akademii nauk i zakresy jej podstawowych aktywności jest wielce pouczająca, zwłaszcza dla ludzi szczerze przejętych przeżywaniem swojej narodowości. To są ślady, po których musimy stąpać, bo mimo wszystkich możliwych różnic politycznych między sytuacją ówczesną, a dzisiejszą, wcale nie mamy pewności, czy byt narodowej kultury, a zatem i samego narodu nie są dziś mniej zagrożone, niż w tych ponurych pierwszych latach porozbiorowych. A wszystkiemu jest winna nieumiejętność czytania, w tym lindowskim, staropolskim znaczeniu. Cóż bowiem z tego, ze przytłaczająca większość społeczeństwa była wtedy niepiśmienna, a dostępność książek znikoma, skoro ludzie potrafili "zbierać i wyrozumiewać" inne znaki, czyli posiedli umiejętność czytania, a co za tym idzie ustalania związków przyczynowych, co po pierwsze sprzeciwia się naszym wyobrażeniom o kompetencjach przodków, a po drugie obnaża naszą współczesną bezradność w ocenie rzeczywistości. My czytać nie umiemy, bo poddani setkom sztucznych bodźców zatraciliśmy możliwość wyrozumiewania realnego znaczenia słów: wynik i skutek. To akurat efekty dwóch podstawowych czynności pierwotnie konstruujących ludzkie społeczności - szycia i kucia, ale o tym zapominamy, bo nie chcemy i nie umiemy wiązać nitek i ustalać ( też ciekawe słowo ) przyczyn. W efekcie nie umiemy też przewidywać skutków, co sprawia, że eliminując czas przeszły i przyszły, tkwimy w teraźniejszości, namalowanej sztucznie przez wydrwigroszy i oszustów. Nie umiemy czytać.
Wracając do działalności Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, trzeba zwrócić uwagę, że zajęło się ono bardzo silną promocją tłumaczenia, czy jak wtedy mówiono "przepolszczania" fundamentalnych dzieł literatury klasycznej, zwłaszcza greckiej. Zaczął od rewelacyjnego przekładu "Iliady" Franciszek Ksawery Dmochowski, za nim poszli inni, dając wiele tłumaczeń wybitnych wprowadzając kulturę polską do europejskiego uniwersum, a z drugiej strony przysposabiając Polakom dorobek antyku, tak aby mogli go traktować jak własny. Szczególne miejsce obok wspomnianego Dmochowskiego zajął Bruno Kiciński ze swoim przekładem "Metamorfoz" Owidiusza, kto wie czy nie najbardziej "czytelnego" dzieła antyku. Oczywiście to wszystko nie miałoby sensu gdyby nie ogromna gałąź literackiej polszczyzny, o doniosłości kompletnie dziś zapomnianej, jaką był homiletyka, z całymi zastępami wybitnych kaznodziejów, jak choćby słynny niegdyś Patrycy Przeczytański, co ciekawe, autor pierwszego polskiego podręcznika do logiki. Mówimy o czasach, kiedy procent posługujących się "abecadłem" nie przekraczał dziesiątej części populacji i umiejętność czytania musiała się opierać na słowie żywym, głoszonym z ambon. Zresztą pewnie dlatego wszelkiej maści socjaliści i komuniści z taką zawziętością tę tradycję zwalczali i zwalczają.
I choć czasy się co do dekoracji zmieniły, to walka idzie o to samo. Ludzi potrafiących posługiwać się sprawnie "abecadłem", czy też, niech już będzie "alfabetem" jest pewnie nadal nie więcej niż 10%, a zatem przekazywanie bodźców musi polegać na odbiorze obrazków i kazań, choć tym razem z innych miejsc niż ambona. Są też już i inni kaznodzieje, zdolni do wygłoszenia dowolnej głupoty i dowolnego kłamstwa, byle za odpowiednią gażę. I aby dla nich zrobić przestrzeń, aby kompletnie oduczyć nas czytania, czyli "pisma, znaków zbierania i wyrozumiewania", aby w całości zaprzeczyć temu, co jako cel wytyczyli sobie założyciele pierwszego polskiego towarzystwa naukowego ( w wielkiej zresztą części byli to katoliccy duchowni ), dano władzę nad polską edukacją ministrzycy. Jeśli koniecznie już trzeba używać tych żeńskich wyznaczników, to niech to właśnie będzie ministrzyca, jak wilczyca, lisica, niedźwiedzica, czy nie przymierzając oślica. Ministrzyca i jej nieodłączna zastępczyca o wyglądzie nieodwracalnie przejedzonego dziecka, postanowiły zlikwidować wszelkie umiejętności pozwalające człowiekowi na samodzielne myślenie, czyli zawiesić go w jakiejś przestrzeni nie mającej niczego wspólnego z przeszłością i nie dającej żadnych szans na wynik i skutek w przyszłości. To współczesność polskiej edukacji, z której systemowo ma być usunięte nie tylko wszystko co polskie, ale także wszystko co kojarzy się z prawdziwie europejskim uniwersalizmem, a zatem chrześcijaństwo trwale zakorzenione w antyku. Tak wychowani ludzie, którym wmówi się, że wszystko jest dla nich zbyt trudne, za długie, nieczytelne, stresujące i zbędne, zostaną sprowadzeni do roli uczestników koncertów katarynek, z odpowiednio spreparowanymi wkładami. Bez możliwości "pisma, znaków zbierania i wyrozumiewania". Znów się pewnie wielki eksperyment nie uda, bo jak zauważyli starożytni Rzymianie nikt więcej innym nie da niż sam posiada, a zatem niedorozwinięta lewica niczego w realnym świecie zmienić nie może, ze względu na rażący brak zasobów, ale co krwi napsują to ich. A nam pozostanie nauka czytania, w wielu wypadkach od nowa, pytanie tylko w jakich okolicznościach i po jakiej terapii, bo tu o optymizm trudno.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo