Gdy w latach wczesnej młodości , przypadających na epokę rządów generała Jaruzelskiego z lubością wnikałem w świat wyścigów konnych, gdzie barwy i tony życia społecznego tak całkowicie różniły się od oficjalnych, jak tylko w realnym socjalizmie można sobie było wyobrazić, często spotykałem się z opinią, że za murem służewieckiego toru , skądinąd słusznie uchodzącego za genialne połączenie funkcjonalności i wybitnej architektury, znajduje się nieznana gdzie indziej przestrzeń wolności. Zresztą pewien mój starszy kolega, z różnych powodów i całkowicie zasłużenie nazywany przez nas "profesorem", definiował to w lapidarny sposób - mam poglądy ( w tym wypadku typy na gonitwy ) płacę za nie, jak się myliłem jestem "w plecy", czyli się "wyzłacam", tudzież "zgolaszam", albo miałem rację i wychodzę z toru "w złotych butach". W istocie bowiem ten świat bezpośredniej gry o pieniądze, nie maskowanej żadnymi "kampaniami społecznymi" i opowieściami o "służeniu wartościom" , czy innych "czystych wodach", był zupełnie pierwotny w wykorzystaniu podstawowych i nieusuwalnych cech ludzkich. To był świat walki o dobra materialne, żywa ilustracja teorii Hobbesa , przynajmniej w zakresie opisu stanu natury. Nad prawidłowym przebiegiem gonitw czuwała komisja techniczna, a zatwierdzony przez nią wynik był wyrokiem - idziesz do kasy po wygraną, albo wyrzucasz kupon do śmietnika i obstawiasz dalej. Albo trwale wypadasz z gry, jeśli zaryzykowałeś zbyt dużo. Od tego co na "celowniku" w zasadzie nie ma odwołania, wyścigi rządziły się swoim oficjalnym regulaminem, a stanowiąca ich podstawę umowa zakładu, zaliczana do umów losowych, to kontrakt "nienazwany" czyli nie uregulowany w kodeksie cywilnym. Takie umowy, w których świadczenia stron zależą od zdarzenia przyszłego i niepewnego ( czyli wszystkie formy gry i zakładu, a także ubezpieczenie ) mają w sobie coś szczególnie fascynującego, a przy tym w sposób ścisły wiążą się ze swobodą gospodarczą, co szczególnie widać po krajach anglosaskich, przez długie dziesięciolecia rządzących się zasadą swobody umów i nieingerencji państwa w ich postanowienia i wynikające z nich prawa i obowiązki.
Świat wyścigów był zatem "pars pro toto" ilustracją prawdziwej gospodarki, gdzie fundamentem jest nieskrępowana ludzka aktywność objawiająca się w "oświadczeniach woli" których skutki składający je godzi się w całości ponosić, uznając przy tym nieodwołalność tego co "oświadczył", ale także żądając w tym zakresie wzajemności od kontrahenta. Państwo czuwa tylko nad tym, aby to do czego się zobowiązano zostało wykonane, a jeśli nie zostanie, to by wiarołomca poniósł określone prawem konsekwencje. To twardy świat i bardzo niedoskonały, ale da się o nim powiedzieć dokładnie to samo co Churchill mawiał o demokracji. To zły ustrój, ale nie znamy lepszego. I choć moje poglądy pewnie podziela niewielka część społeczeństwa, to dla faktów nie ma to znaczenia - surowy świat "targowicy", pierwotnego prawa cywilnego, choć niesie ze sobą wiele widoków ponurych, to i tak jest jedynym naturalnym, a przez to wydajnym, efektywnym i sprawiedliwym systemem społecznym. Te zasady wyrzucamy na śmietnik , pod pozorem dbałości o dobrostan różnych "skrzywdzonych i poniżonych", płacąc cenę o skali cywilizacyjnej. Tyle , że płacąc w niewidocznych pozornie ratach, po parę groszy dziennie, tak aby w naszych działaniach, nieznośnie skoncentrowanych na teraźniejszości - te płatności były niezauważalne.
I nawet gdy widzimy skutek, w postaci upadku wielkich miast, skrywanego jeszcze jazgotem ultrabasów i snopami sztucznych świateł, to dalej nie umiemy określić przyczyny tego cywilizacyjnego kryzysu, widocznego gołym okiem. A tu pośród grubej wiązki przesłanek, zbiegających się w hiperregulację i hipernadzór na wzór azjatycki, ta jedna jest szczególnie istotna - nieodpowiedzialność. Nikt za nic odpowiadać nie chce, a system społeczny zmierza w tym kierunku, aby tę odpowiedzialność ze wszystkich zdejmować. W rozumieniu zasad prawa cywilnego najgorsza pod tym względem była sprawa kredytów denominowanych ( nie wiem dlaczego akurat tak to się określa ) w obcych walutach, głównie we frankach szwajcarskich. Czytając oświadczenia majątkowe wielu osób zobowiązanych do ich składania - od sędziów, po posłów i członków rządu, zauważyć można powszechność zjawiska , przybierającego czasami charakter wręcz groteskowy, gdy aktualna pani minister stojąca na czele ważnego resortu, dysponująca dużym majątkiem i będąca przy tym utytułowanym prawnikiem, wpisuje w swoim oświadczeniu majątkowym zobowiązania z tytułu kredytu we frankach, dodając przy tym uwagę, że sprawa objęta jest postępowaniem sądowym. Ta ponura komedia , której uczestnicy uważający się za społeczną elitę, nie byli w stanie rozpoznać swoich ról , albo co gorsza, pożądając bliskiego efektu, nie przyjmowali do wiadomości jego oczywistych, ale dalszych skutków, najlepiej pokazuje skalę kryzysu, którego istotą jest nieumiejętność ustalania związków przyczynowych, albo jeszcze gorzej - wrogość wobec faktów i konieczności.
Ta elita , która nie potrafiła odróżnić umowy kredytu, od umowy zakładu, złapana na najprostszy numer rodem z gry w trzy kubki, w momencie gdy przestała wyciągać kartę z napisem "ha! ha! franciszek już po 2,2" , a zaczęła dostawać inne, w których "franciszek" zamienił się we franka szwajcarskiego po 4, nagle odmówiła respektowania przyjętych zobowiązań. Myśmy nie wiedzieli. My profesorowie, sędziowie, adwokaci , dziennikarze , handlowcy, czyli my wielkomiejscy najlepiej wykształceni i "znający świat", a nie zamknięci w parafialnych strukturach Polski C,D,E. Chciałoby się skomentować słowami Franciszka Zabłockiego: "taki oto efekt tej waszej wędrówki, często w wielkim mieście rodzą się półgłówki". Teraz do "wielkiego miasta", można jeszcze dodać "wielki świat".
Sprawa owych umów zakładu, nazywanych niesłusznie umowami kredytowymi, najlepiej pokazuje korzenie tego niedorozwoju tkanki społecznej, którego efektem są takie postacie jak Rafał Trzaskowski, czyli człowiek o kompetencjach nie pozwalających na zarządzanie grupą przedszkolaków, wyniesiony bez wysiłku na stanowisko prezydenta Warszawy, a celujący wyżej. Jeśli ludzie tracą zdolność odpowiadania za własne czyny, a to obecnie wydaje się być zjawiskiem powszechnym, to tracą też możliwość rozpoznawania zjawisk, a zwłaszcza ustalania związków między tym co było, tym co jest i tym co będzie. W dystansie są strasznie przegrani, choć na krótką metę mogą jeszcze cieszyć się pozorami. I takim wielkim pozorem jest Stolica, w której nie bardzo już jest gdzie się schować, szczególnie przed "cyklistami".
Inne tematy w dziale Gospodarka