"Jan Serce" to jeden z ostatnich dobrych polskich seriali, mi szczególnie bliski ze względu na postać starego Warszawiaka , granego przez Wiesława Michnikowskiego. W pewnym momencie ów mentor głównego bohatera wypowiada znamienne słowa, o trzech datach najistotniejszych w życiu każdego mieszkańca Stolicy - ślubu, Powstania i Wielkiej Warszawskiej. Ta najważniejsza gonitwa , podobnie zresztą jak tory wyścigowe - najpierw ten na Polu Mokotowskim, a później słynny na Służewcu, przez całe dziesięciolecia była nierozerwalnie związana z życiem miasta i jego tkanką. Rozgrywana zamiennie w ostatnią niedzielę września, albo pierwszą października, zazwyczaj gromadziła ogromne tłumy i generowała wielkie emocje, nie tylko związane z totalizatorem. "Za komuny" tor służewiecki był specyficzną, ale jednak oazą wolności. Obowiązywały tam zupełnie inne zasady niż na zewnątrz muru - nie było taryfy ulgowej. Jedni wychodzili w "złotych butach" inni "zgolaszeni", ale była to normalna cena podejmowanego ryzyka. I choć kłótnie między bywalcami o szanse konia w gonitwie często miały wysoką temperaturę i wymagały zastosowania innego niż gdzie indziej języka, czerpiącego z całego ogromnego zasobu polszczyzny, zarówno w zakresie wulgaryzmów jak i wyrazów wzniosłych, a także specyficznej warszawsko - wyścigowej gwary, to jednak zawsze chodziło w nich o wymianę myśli, a nie o zakrzyczenie i upokorzenie dyskutanta. I mimo wielu powszechnie znanych patologii - specyfika Służewca mogła być i dla wielu była dobrą szkołą życia.
Co ciekawe - z nie do końca zrozumiałych powodów wyścigi konne miały szczęście do stania obok polityki, nawet w najbardziej ponurych czasach PRL, a w latach osiemdziesiątych, gdy zaczynałem swoją przygodę z tym miejscem, były już strefą, w której kłębiło się wszystko , poza polityką, konsekwentnie traktowaną z obrzydzeniem. Wielkie pieniądze tak, jakakolwiek ideologia - nie. Polityka jednak nigdy nie daje o sobie zapomnieć i środowisko wyścigowe boleśnie odczuło to na własnej skórze, gdy władze Warszawy pod wodzą słynnej Pani Prezydent, stawały na głowie aby doprowadzić tor do bankructwa, a rewelacyjnie zlokalizowane tereny oddać w ręce pazernych deweloperów. I tu trzeba oddać sprawiedliwość Andrzejowi Lepperowi , osobiście, a co najważniejsze skutecznie zaangażowanemu w ratowanie wyścigów konnych w Polsce , z całą ich wielką tradycją. Gdyby nie ten różnie oceniany człowiek, piękny służewiecki tor, absolutna perła architektury modernistycznej, wzór niezwykłej wręcz funkcjonalności, wzniesiony z prywatnych składek miłośników koni, na terenie też za prywatne fundusze zakupionym - padłby ofiarą pazernej mafii deweloperskiej. Wyścigi przeżyły patologiczne lata dziewięćdziesiąte i choć nie mogą marzyć o dawnej randze, to jednak mają swoje miejsce w Warszawie.
Najważniejsza gonitwa sezonu, w tym roku miała silną konkurencję w postaci milionowej w założeniu manifestacji środowisk opozycji, których nie da się nazwać skrajnymi, bo jednak skrajność powinna mieścić się w jakichś granicach, choćby lojalności wobec własnego państwa. I choć prawdziwy Warszawiak nie powinien mieć trudności z wyborem, gdzie należało być w minioną niedzielę, to jednak nie wszyscy właściwie uczcili Wielką Warszawską. Może i lepiej, bo na Służewiec przybyły wielkie tłumy, w granicach pojemności toru i przepustowości kas i mógłby pojawić się problem ze zbyt dużą frekwencją.
Dzień na wyścigach miał wspaniałą oprawę, były pokazy grup rekonstrukcyjnych kawalerii , z dużym co cieszy udziałem młodzieży, bardzo pięknie zaprezentował się Paweł Deląg z pokazem artystycznym, mającym elementy końskiego baletu połączonego z paradą zaprzęgów i pokazu mody, zjawiły się zespoły muzyczne reprezentujące wskrzeszony folklor warszawski, obroty w totalizatorze pobiły wszelkie rekordy, a sama gonitwa, rozgrywana na dystansie 2600 metrów wzbudziła wielkie emocje, a przy tym po raz pierwszy w historii zyskała uznany status międzynarodowy.
Niestety, patologia polskiego życia społecznego, nawet w tak pięknym dniu nie dała o sobie zapomnieć. Najpierw grupa "aktywiszczy" walczących o "prawa zwierząt" zablokowała wyjazd od strony ulicy Puławskiej, więżąc kilka tysięcy ludzi w nieruchomym półtoragodzinnym korku. A od poniedziałku w mediach opozycyjnych rozpoczęła się nagonka na Małgorzatę Kożuchowską, która spędziła dzień na wyścigach - dekorując zwycięzcę, zamiast na marszu "miliona serc". Więcej szczęścia miał Paweł Deląg, o którym w tym kontekście zapomniano. W każdym razie lubiana aktorka, która przecież nikomu niczego złego nie zrobiła, nikogo nie zwyzywała, nie obraziła i nie poniżyła, a całym jej przewinieniem było uczczenie pięknej tradycji, zamiast pójścia na pochód pierwszo.... milionowy , została odsądzona od czci przez odurzonych zwolenników "totalnej opozycji".
Wiele to mówi o stanie naszych patologicznych urojonych elit, dla których nienawiść jest obowiązkiem. Na dodatek nienawiść wylewająca się wszędzie i nie oszczędzająca nikogo myślącego inaczej i postępującego zgodnie z własnymi zasadami, a nie tymi wywrzeszczanymi przez tych , skupionych pod ośmioma gwiazdkami i innymi hasłami, czerpiącymi z zasobów językowych służewieckiej trybuny zwanej kiedyś "świniarnią".
Inne tematy w dziale Społeczeństwo