W naszym zasobie językowym istnieje istotne słowo obcego pochodzenia, dla którego nie mamy polskiego zamiennika. To "autonomia" czyli w dosłownym tłumaczeniu - samonazywanie. Nadawanie mian, jak wielokrotnie pisałem, to najważniejsza umiejętność człowieka. Bez możliwości użycia słowa nie jesteśmy żadną ludzką społecznością, przy czym słowo w tym rozumieniu nie może być tylko dźwiękiem, ale musi mieć odpowiedni przedmiot i powszechność użycia, aby dawało podstawę do myślenia i wymiany myśli. Zatem autonomia, czyli samoistność w nazywaniu , przeniesiona na grunt prawa jako swoboda w określaniu swojej podmiotowości, czyli zakresu praw i obowiązków - to fundament do budowania jakichkolwiek struktur społecznych. A zatem każda zbiorowość ludzka obiektywnie jest poddana działaniu dwóch sił - imperium, czyli mocy wydawania i egzekwowania rozkazów oraz autonomii woli jednostek, dążących do maksymalnego zwiększania zakresu swojej przestrzeni. To musi budzić spór, nie tylko między państwem dysponującym "imperium" , a obywatelami, ale pomiędzy obywatelami w ich wzajemnych stosunkach. Na tej podstawie możemy wyróżnić trzy gałęzie prawa:
1. Cywilne - gdy obywatele mają całkowitą autonomię we wzajemnym kształtowaniu swoich praw i obowiązków, wyrażającą się głównie w zasadzie swobody umów. Przy czym absolutnym fundamentem jest tu równość podmiotów wobec prawa, a rolą państwa jest tylko bycie arbitrem - używającym "imperium" wyłącznie na wniosek którejś ze stron i tylko do rozstrzygnięcia indywidualnego sporu. Najczęściej jest to po prostu wyrok sądu, czyli wykorzystanie "imperium" do wydania indywidualnego rozkazu do stron postępowania.
2. Administracyjne - gdy następuje indywidualna relacja państwa z obywatelem, w której "imperium" znajduje się w mocy administracji , kierującej do konkretnego podmiotu określony rozkaz, najczęściej w formie decyzji. Tutaj nie ma mowy o równości podmiotów, administracja występuje w roli nadrzędnej wobec obywatela, a ten przed nadużyciem może się bronić tylko poprzez skarżenie decyzji do sądu, a tam gdzie nie ma sądownictwa administracyjnego, nie może bronić się wcale. Tak na przykład było w PRL do 1980r. i powoli zaczyna być w III RP.
3. Karne - mające za przedmiot ściganie i karanie przestępstw. Tu tym bardziej nie może być mowy o żadnej równości, "imperium" państwa obejmuje wydawanie rozkazów mogących pozbawić obywatela mienia, wolności, a nawet życia, o ile udowodni mu się przestępstwo, a katalog praw obejmuje tu w zasadzie tylko konieczność przeprowadzenia "uczciwego procesu".
Oczywiście te trzy gałęzie zależą od tego, co nazywamy prawodawstwem , czyli wydawaniem rozkazów powszechnie obowiązujących, nie adresowanych indywidualnie jak wyrok, czy decyzja, ale ogólnie - jak ustawa. I tu pojawia się najważniejszy problem - komu przysługuje moc stanowienia i wykonywania prawa, czyli "imperium" w tym momencie konstytuujące państwo?
Jak przypomniałem w poprzedniej notce - w republice rzymskiej nikomu nie przyszłoby do głowy, że w zakresie prawodawstwa może istnieć inna autonomia, niż ta przynależna "ludowi rzymskiemu". Populus Romanus miał bowiem władzę jednolitą - prawo stanowił sam, sam je wykonywał i egzekwował, oczywiście poprzez wybranych przedstawicieli. O żadnym trójpodziale władzy nie mogło być mowy, ponieważ ta - jako przypadająca w całości obywatelom republiki - dzielona być nie mogła. Nieprzypadkowo zatem teoria podziału władz zrodziła się w Europie monarchicznej, feudalnej , a jej autorem był przedstawiciel najwęższej oligarchii, nie widzącej żadnej przestrzeni nie tylko dla demokracji, ale nawet dla republiki. Dziwić tylko może, że owa koncepcja, wyrażona zresztą w zdawkowej formie, w dziele długim nudnym i nie naukowym, a anegdotycznym, mającym zresztą w ogromnej większości za przedmiot właśnie prawa feudalne - zrobiła taką karierę w ustrojach pozornie republikańskich i jest traktowana jako dogmat.
Nie. W prawdziwej republice nie ma żadnego trójpodziału władzy. Jest jej jednolitość , a cała "autonomia" , czyli moc nadawania mian, to wyłączna i nieusuwalna kompetencja obywateli. Oczywiście te prerogatywy obywatelskie , a raczej chęć ich ograniczenia , lub zniesienia, to cel wszelkich oligarchii, zmierzających do przywłaszczenia sobie mocy prawodawczych. Najczęściej odbywa się to przy zachowaniu wszystkich pozorów, w Rzymie też republika upadała na raty, a pierwsi cesarze mienili się tylko pierwszymi obywatelami. A zatem zjawisko jakie obserwujemy obecnie, słabo już zresztą maskowane, nie jest niczym nowym. Wstrętne oligarchie pozbawiają obywateli autonomii, same zaś wykorzystują "moc nazywania" w bardzo bezwzględny sposób, który musi doprowadzić do potężnej społecznej zapaści, znanej nam dobrze z czasów realnego socjalizmu. Nasza praktyczność wprawdzie jeszcze tak bardzo nie cierpi, bo póki co oddaliśmy w ręce gangów władzę stanowienia prawa, ale indywidualnych konsekwencji możemy się spodziewać już wkrótce, bowiem mamy do czynienia z ponurą tendencją w zakresie trzech wskazanych przeze mnie gałęzi prawa. Cywilne jest rugowane na rzecz administracyjnego, poprzez hiperregulację, system nakazów i zakazów i zaburzenie równości podmiotów na korzyść korporacji, w administracyjnym odchodzimy od sądowej kontroli decyzji, a w karnym rozszerzamy katalog przestępstw, w kierunku penalizacji zachowań służących ochronie stabilności społecznej. A wszystko w demokratycznym sosie.
Przypomnijmy zatem, bo to ciekawa sprawa. Łacińskie suffero tłumaczymy jako wybieranie, choć dosłownie znaczy podniesienie. Pewnie to jakaś pochodna sytuacji gdy wybrańca podnoszono do góry i noszono na rękach lub tarczach. Jednak wyraz ten ma też późniejsze znaczenie - cierpieć, z trudem znosić ( dla porównania suffer w angielskim ) , powstałe zapewne w wyniku obserwacji działań tych, których tak zaszczytnie wyniesiono ponad innych.
Inne tematy w dziale Polityka