Wyścigi konne to sport niszowy, interesujący niewielu, ledwie parę razy w roku wzbudzający lokalne emocje, a w powszechnej świadomości źle się kojarzący z mafią, hazardem i oszustwami. W mowie potocznej mamy wprawdzie kilka bardzo często używanych zwrotów, wywodzących się z gwary wyścigowej, jak "łeb w łeb", zwycięstwo o "kilka długości", czy "czarny koń". W Polsce to jednak dyscyplina marginalna, istniejąca dzięki garstce zapaleńców , głównie pośród hodowców oraz właścicieli koni i ..... imigrantom. Bez tych ostatnich nie byłoby już żadnych wyścigów i choć niewiele osób się tym interesuje, to jednak dla samego zjawiska imigracji, obserwacje jakie można wynieść z tego wąskiego środowiska, są bardzo ciekawe.
Można mieć o sporcie wyścigowym jak najgorsze zdanie, ale warto być w jego ocenie intelektualnie uczciwym. Najważniejszy spośród trzech polskich torów, warszawski Służewiec, został sfinansowany ze składek członków związku i to w całym procesie inwestycyjnym - od zakupu gruntu, po wybudowanie najnowocześniejszego przed wojną toru wyścigowego z ogromną infrastrukturą i zapleczem socjalnym. Nie ma tu zatem porównania do jakiejkolwiek dyscypliny, z najbogatszą piłką nożną, bo nawet dla tych krezusów obiekty wznosić i utrzymywać musi państwo, albo samorządy.
Posiadanie tak ogromnego terenu w najatrakcyjniejszym miejscu stolicy stało się w latach dziewięćdziesiątych przekleństwem Polskiego Klubu Wyścigów Konnych, bo wielkie moce działały na rzecz likwidacji toru i oddania go deweloperom. Sytuację uratował Andrzej Lepper, choć z zapoczątkowanego wtedy wielkiego kryzysu wyścigi nie wyszły do dziś, choć na szczęście przetrwały, z jakimiś perspektywami dalszego egzystowania. Ale te możliwości istnieją tylko dzięki przybyszom. Kiedyś przeważnie z Rosji, obecnie z Azji, głównie zaś Kirgistanu. Bez nich nie miałby kto jeździć, ani w gonitwach, ani na przygotowujących do nich treningach.
Parę tygodni temu byłem na Służewcu świadkiem bardzo budującej z mojego punktu widzenia sceny. Pewien ośmio, może dziewięcioletni chłopiec upatrzył sobie pochodzącego z Kirgizji dżokeja Sanzhara Abaeva i prosił ojca "zagraj mi Abaev". Akurat dobrze mu szło, bo Kirgiz wygrał po kolei cztery wyścigi. Wygrał też piąty, ale ów chłopiec już raczej tego nie wykorzystał, bo widziałem jak rodzice wyprowadzali go zapierającego się , płaczącego i proszącego "zagraj mi Abaev". Niestety, jakiś rodzinny obiad był ważniejszy. Z dzieciaka będą ludzie, bo dobrze obserwuje rzeczywistość, a ta służewiecka jest taka, że do jednej z dwóch najważniejszych gonitw sezonu, rozegranych tydzień temu Derbów koni pełnej krwi, zapisano 16 koni, w tym tylko dwoje polskich jeźdźców. Reszta to głównie Kirgizi, Kazachowie i Rosjanie. Nie wiem czy wyprowadzony przemocą chłopiec w dzień Derby na wyścigi wrócił, jeśli tak, to pewnie trafił, na zasadzie "zagraj mi Abaev", bo Kirgiz wygrał na faworyzowanym koniu Westminster Moon.
Bycie dżokejem to bardzo trudna sprawa. Trzeba się "wyważać" na 56 - 58 kilogramów, a przy tym posiadać stalowe płuca i mięśnie. Dla dorosłego mężczyzny to wyjątkowe wyzwanie, zwłaszcza jeśli chce jeździć długo. Poza wyścigami bardzo trudna jest też praca w stajniach, bo konie trenują przez cały rok, o ile pozwala na to stan bieżni. Zarobki nie są wysokie, choć w sezonie , czołówka jeźdźców zarabia przyzwoicie, czyli do kilkunastu tysięcy miesięcznie. Sezon jednak trwa tylko siedem miesięcy.
Pod koniec lat osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych, kto żyw spośród polskich dżokejów i pracowników stajni starał się wyjechać na zachód, przeważnie do Niemiec i Włoch. W miejsce emigrantów przyjechało wielu Rosjan, którzy w większości w Polsce zostali, pozakładali rodziny i nie stwarzali żadnych problemów. Jeden od lat jest trenerem janowskich arabów. Po Rosjanach zaczęli przyjeżdżać Azjaci, głównie Kirgizi. Część potraktowała Polskę jako stację pośrednią, przenosząc się dalej , przeważnie za Odrę, kilku zostało u nas na stałe i bardzo dobrze się u nas zaaklimatyzowało. Obserwując tych ludzi z bardzo bliska, mam kilka wniosków, pozwalających być może na jakieś uogólnienia, choć jak podkreślam - moje obserwacje dotyczą niszowej dziedziny i wąskiego środowiska.
Mieszkańcy Azji Środkowej to przeważnie Muzułmanie, jednak ich religijność nie rzuca się w oczy. Znając kilku osobiście, sformułowałbym nawet wniosek, że Allach musi mieć do nich dużą cierpliwość. Generalnie znają rosyjski, co pozwala na dość szybkie przełamanie bariery językowej. Są bardzo pracowici i jeśli jasno określa się im warunki na jakich funkcjonują, to wykazują duże zdolności adaptacji. Z łatwością wchodzą w relacje z Polakami i akceptują nasz porządek prawny, a sprawność organizacyjna i stanowczość reguł raczej im imponują , niż odrzucają. Nie są specjalnie aktywni społecznie i trudno ich zmobilizować do jakichś sformalizowanych działań, ale tu z kolei mają duże zaufanie do Polaków, chętnie powierzając im reprezentowanie własnych interesów.
Oczywiście wyprowadzanie z obserwacji kilkunastoosobowej grupki jakichś daleko idących uwag nie ma żadnej prawomocności, ale pewne wnioski da się jednak wyciągnąć. Polska nie musi się zupełnie zamykać na imigrację. Przeciwnie, może odnosić z niej korzyści, pod warunkiem bardzo twardego określania praw i egzekwowania obowiązków, bo każdy imigrant musi od początku egzystować u nas na zasadzie wzajemności zobowiązań. W tym wypadku największym zagrożeniem są tu zaczadzeni ideologicznie aktywiści, uznający w całym procesie tylko jednokierunkowość przepływów.
Szczęśliwie polska lewica w tym zakresie nie ma żadnej przestrzeni. Polacy zbyt ciężko pracowali i pracują na swój sukces, aby byli skłonni do akceptowania roszczeń różnych "zasiłkobiorców", wystawiających nam rachunki krzywd, z którymi nie mieliśmy niczego wspólnego. W tej sytuacji istnieje duże przyzwolenie społeczne na surową politykę imigracyjną, opartą na rachowaniu korzyści, a wyzbytą wszelkich "szałów uniesień".
I choć może umiejętności profesjonalistów w zakresie jazdy na koniach wyścigowych, nie są w Polsce społecznie istotne, to jednak pokazują, że ludzie chcący pracować w zawodach wymagających fachowości, dobrze się integrują, nawet jeśli są Muzułmanami z Azji Środkowej.
Nie wypowiadam się co do Arabów, ani przedstawicieli innych nacji, których umiejętności sprowadzają się do rozwożenia na śmierdzących motorkach pudełek ze śmierdzącym jedzeniem. Choć jakąś ocenę niezbędności tych ludzi dla naszego wzrostu gospodarczego powinno się chyba przeprowadzić.
Inne tematy w dziale Polityka