Rozumiejąc zastrzeżenia wielu ludzi do twórczości filmowej z okresu PRL, nie mogę nie zauważyć, że w porównaniu z dokonaniami dzisiejszych "artystów", w wielu miejscach była ona wybitna i to pomimo koniecznych serwitutów na rzecz ówczesnej doktryny i konieczności kompromisów z cenzurą. Nie przeszkodziło to co zdolniejszym twórcom w tworzeniu dzieł świetnych, z przesłaniem i obserwacjami aktualnymi i w naszej rzeczywistości, rzekomo radykalnie odciętej od zasad realnego socjalizmu. Czyżby?
Bohater "Czterdziestolatka" doczekał się ronda swego imienia w centralnym punkcie Stolicy i choć można się na ten fakt zżymać, to nie da się zakwestionować wielkich walorów serialu w zakresie relacjonowania codzienności epoki Gierka, na tyle już swobodnej, że postacie są i dziś zrozumiałe, ale też z takimi ograniczeniami, których nie chcielibyśmy już współcześnie odczuwać i cała nasza ustrojowa transformacja ostatnich dziesięcioleci miała nas od nich uwolnić. Nic z tego. I to z czym mamy do czynienia najlepiej oddaje odcinek "Czterdziestolatka" zatytułowany "Sprawa Małkiewicza, czyli kamikadze".
Oto Stefan Karwowski, wybrany dyrektorem przez komputer, staje przed pierwszym poważnym wyzwaniem, czyli wskazaniem swojego następcy na etacie kierownika odcinka. Sprawa wydaje się prosta, bo jest idealny kandydat - inżynier Celej. Choć młody i zdolny, to już doświadczony, pracowity, znający języki i publikujący w czasopismach technicznych. I w tym momencie widzimy zmorę PRL, czyli nomenklaturę, będącą koniecznością konsultowania ruchów kadrowych z sekretarzem partyjnym, pilnującym aby struktura personalna przedsiębiorstwa odpowiadała pryncypiom ideologicznym. W rzeczywistości cała ta równoległa pezetpeerowska biurokracja to siedlisko darmozjadów, karierowiczów, koniunkturalistów i ignorantów, ale posiadająca wielką moc polityczną, transmitowaną wprost do procesów gospodarczych. I dlatego inżynier Celej nie może zostać kierownikiem odcinka, bo jak wykrył towarzysz sekretarz Gąsiarek, był zamieszany w "sprawę Małkiewicza".
Oczywiście nikt nie wie na czym owa sprawa polegała, a jeśli wie to nie powie i przez to widzimy głównego bohatera złapanego w pułapkę niemożności , gdy nie jest w stanie przy pomocy normalnych mechanizmów wyznaczyć właściwego człowieka, do pełnienia odpowiedzialnej funkcji. Sytuacja jest o tyle beznadziejna, że poza kandydatem zamieszanym w "sprawę Małkiewicza", nie ma innych, spełniających minimalne kryteria. Broniszewski nie ma dyplomu, Kruchta siedział, Szuliński bez przerwy chory, Skrzek pijak, a inżynierem Sobierybą interesuje się prokuratura. Problem narasta i dyrektor Karwowski musi się udać do wyższej instancji partyjnej , reprezentowanej przez towarzysza Iwanickiego ( genialny Jan Pietrzak ), który zna się na intrygach, wędkowaniu i kompletach mebli "Ambasador", ale w kwestiach personalnych niewiele może zrobić, o "sprawie Małkiewicza" wie, ale nie powie, zwłaszcza, że zajmujący się nią towarzysz Zięba wyjechał na placówkę do Nairobi ( tworząc już zręby korpusu dyplomatycznego późniejszej III RP ). Odprawiony wskazówką "radźcie sobie dyrektorze z komputera", a my was potem rozliczymy, Karwowski natrafia na koleiny problem, bo bezkrólewie na budowie wykorzystuje równie ambitny , co niekompetentny technik Maliniak, organizujący bunt załogi, na którego czele jak zwykle staje ekipa najgorszych bumelantów, z trudnością znajdujących drogę do pracy, ale z łatwością wynajdujących okazje do jej przerwania. W każdym razie dyscyplina na budowie się rozłazi i trzeba ratować sytuację.
Szczęśliwy przypadek sprawia, że Karwowski znajduje osobisty kontakt z inżynierem Małkiewiczem, dzięki czemu mamy okazję się dowiedzieć, dlaczego ów zniknął z przedsiębiorstwa. Nie był w stanie się w nim utrzymać ze względu na swoją pracowitość, kompetencje i innowacyjność, dzięki którym stał się autorem wniosków racjonalizatorskich na dużą skalę. Tyle, że to był "menadżeryzm", czyli przekonanie, że działalność gospodarcza powinna się opierać na bodźcach ekonomicznych, podczas gdy pryncypia ideologiczne odwoływały się do poświęcenia klasy robotniczej dla dobra ustroju. A zatem mógł inżynier Małkiewicz swoją normalność realizować w wytwórni betonowych bloczków prywaciarza Kołodzieja, pocącego się na samo podejrzenie, że gość w garniturze może być z "wydziału finansowego", ale nie w państwowym przedsiębiorstwie budowlanym. Tu bowiem rządzili towarzysze Gęsiarek, Iwanicki i Zięba ( chwilowo na placówce w Nairobi ). I to było jądro "sprawy Małkiewicza" - głupia ideologia wciskająca się wszędzie, reprezentowana przez przylepionych do niej ustosunkowanych nierobów, zakłócających na każdym etapie podstawowe procesy decyzyjne.
W filmie wszystko się dobrze kończy, bo ostatecznie inżynier Małkiewicz wraca na budowę, porzucając dochodowe i dobrze prosperujące prywatne przedsięwzięcie, którego właściciel też pewnie, tyle że innymi metodami, musi sobie radzić z całą wrogą mu strukturą zideologizowanego państwa, tolerującego go tylko dlatego, że samo nie potrafi tych betonowych bloczków wyprodukować, mimo zaklęć, programów, konferencji , propagandy i ton papierów zadrukowanych wezwaniami do wydajnej pracy.
Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień, no prawie pięćdziesiąt i towarzysze Gąsiarek, Iwanicki i Zięba pewnie już zeszli ze sceny, niestety niepokonani, ale zostawili swoich następców. Dzieci i wnuki tej próżniaczej kasty mają swoje nowe ideologie, choć wyrastające z tego samego korzenia, znają języki i podróżują po świecie, a wielu z nich jest aktywistami i tu też nazwa niewiele się zmieniła, bo kiedyś też był "aktyw". Niezmienna jest konstrukcja tych ludzi - siano w głowie, sól w tyłku i dwie lewe ręce. Znowu są. Zawsze oni. Tym razem gwiazdki żółte, a flagi niebieskie, albo sześciokolorowe.
Inne tematy w dziale Kultura