Wprawdzie kwestia końca świata towarzyszy ludzkości od pierwszych chwil społecznej świadomości, ale w ostatnich dziesięcioleciach, ze względu na moc przekazu nabrała wielkiej wagi, przekładającej się na praktyczność dnia codziennego. Nawet nasze osobiste doświadczenia o tym przekonują, choćby te z ostatnich miesięcy, gdy z jednej strony widzimy wojnę, z drugiej zaś szalejących "aktywistów klimatycznych", żyjących wprawdzie w krajach bardzo spokojnych i zasobnych, ale i tak nazywających się "ostatnim pokoleniem", co jednoznacznie sugeruje, że po nich to już świat zgaśnie. Oczywiście ludzie nieco starsi, zwłaszcza wychowani w realnym socjalizmie mają w tej sprawie nieco więcej nabytej odporności, ale ten sceptycyzm i tak nie jest w stanie powstrzymać trendu i zdaje się, że w obronie przed końcem świata, sami go zniszczymy, przynajmniej w zakresie ładu społecznego, bo na szczęście Słońca ani nie zapaliliśmy, ani go nie zgasimy, podobnie jak wbrew zaklęciom i przekonaniom co niektórych, nie jesteśmy w mocy ruszyć z posad różnych brył. Tym niemniej, człowiek współczesny, właściwie od kolebki jest bombardowany masą impulsów przepowiadających powszechną zagładę i choć pewnie zawsze tak było, to tym razem naprawdę zwariowaliśmy.
Większość dzieciństwa i młodości przeżyłem w atmosferze zagrożenia nuklearną zagładą, a jej wizje dobrze się komponowały z różnymi przepowiedniami, o niejasnych źródłach, ale bardzo sugestywnymi i dość powszechnie znanymi. Nie wiem skąd to się brało i po dziś dzień nie umiem tego jednoznacznie stwierdzić, ale faktem jest, że zetknięcia z tymi wizjami nie dało się uniknąć, a w ich rozpowszechnianiu celowali zwłaszcza ludzie starsi, przywołujący jakieś mroczne przepowiednie Sybilli , czy Michalidy. Na przykład moja Babcia dysponowała całym arsenałem takich wróżb i nic nie mogło Jej powstrzymać przed ich opowiadaniem, być może dlatego, gdy pierwszy raz w życiu zobaczyłem łosia , uciekłem wrzeszcząc "diabeł". Trudno się zresztą dziwić, bo te proroctwa miały jednak silny charakter religijny i opierały się na systemie znaków, zwiastujących nadejście końca. A łoś ma w swoim wyglądzie coś niepokojącego.
Współczesny świat nie chce mieć z religią niczego wspólnego, a zatem przepowiada zagładę opierając się na przesłankach naukowych, jednoznacznie skatalogowanych po osiągnieciu konsensusu, czyli zgodnego dojścia do wniosku, że zmierzamy ku katastrofie, rejestrując codziennie znaki jej nadejścia. A jak wiadomo w odczytywaniu znaków jesteśmy mistrzami. Do perfekcji doszły w tym zakresie zwłaszcza służby specjalne byłych państw socjalistycznych, o czym zaświadcza jeden z moich ulubionych dowcipów:
Stirlitz stracił kontakt z centralą i codziennie odwiedzał pewien lokal z wyszynkiem, w oczekiwaniu na przybycie nowego łącznika. Ten się jednak nie zjawiał. Któregoś jednak dnia Stirlitz zamówiwszy jak zwykle kieliszek koniaku, usłyszał od barmana - nie ma! Poprosił zatem o wódkę. Też nie było. Może zatem wino? Nie ma! Piwo? Brak! Łącznik już jest! Z radością pomyślał Stirlitz i rozejrzał się po sali.
Niestety, takiej perfekcji w czytaniu znaków niewiele z nas jest w stanie osiągnąć, co niestety przekłada się na poważny kryzys cywilizacyjny, bo ten nieuchronnie wiąże się zaburzeniem funkcji państwa, dającej się w naszych warunkach określić mianem "państwa plus". Choć przysłowiom przypisuje się mądrość narodu, to czasami daje się wykazać ich całkowitą logiczną sprzeczność, jak choćby w przypadku tych dwóch: od przybytku głowa nie boli i co za dużo to nie zdrowo. I właśnie w kwestii tego czym wobec obywateli winno być państwo, żyjemy społecznie w takiej sprzeczności. Jedni, do których się zaliczam, pozostający w wyraźnej mniejszości, uważają, że im więcej procesów społecznych zachodzi na zasadzie samoregulacji, tym lepiej i wydajniej. Inni, a tych liczba wciąż się zwiększa, w każdej dziedzinie chcą widzieć silną ingerencję publicznej administracji, zawsze znajdując uzasadnienie dla ograniczania publicznych praw podmiotowych. Użyłem tu nieprzypadkowo jednego z ważniejszych prawniczych pojęć , określającego co nam, jednostkom wolno wobec państwa. Ile mamy wolności i swobód w naszej osobistej przestrzeni, do której nie chcemy aby ktokolwiek się wdzierał, zwłaszcza z systemem bezwzględnych nakazów i zakazów, jakimi dysponuje publiczna administracja.
I z roku na rok jest pod tym względem coraz gorzej, bo powszechnie obawiając się końca świata, godzimy się na "państwo plus", czy teraz to już nawet superplus, chcące o nas wiedzieć wszystko i wszystko nam narzucać. Co mamy jeść, czym się ogrzewać, jak się ubierać, poruszać i komunikować, bo nawet słowa są już poddane silnej kontroli, a to wszystko oczywiście w ramach wszelkich możliwych gwarancji wolności, bo przecież nigdzie tak swobodnie nie oddycha człowiek, jak w Unii Europejskiej. A nie, zaraz, oddychanie, to przecież wydzielanie śmiercionośnego gazu, a zatem z każdym oddechem przybliżamy zagładę - trzeba to opodatkować i limitować.
A zatem czytamy znaki i smętnie konstatujemy , czego już nie ma. Ochrony własności - brak, swoboda umów - poszła się .... to znaczy poszła sobie, podobnie jak konieczna przy niej autonomia woli stron. Swoboda płatności zamiera, tajemnica bankowa to zaprzeszłość, ochrona sądowa - iluzja, a wolność słowa zdechła. Na szczęście jest też masa plusów. Na razie zmienia się tylko cyfra na początku, potem zacznie przybywać zer, jak to z inflacją. Koniec świata.
Inne tematy w dziale Rozmaitości