Franciszkowi Karpińskiemu zawdzięczamy kilka wierszy trwale zapisanych w naszej codzienności, na czele z popularną kolędą "Bóg się rodzi" , pieśniami nabożnymi "Kiedy ranne wstają zorze" i "Wszystkie nasze dzienne sprawy" oraz słynną sielanką "Laura i Filon", ale być może najwięcej uwagi winniśmy poświęcić rozczarowaniu. Nie poetą, skądinąd bardzo dobrym i wartym pamięci, ale rozczarowaniu poety światem do którego aspirował, na chwilę przystał, a potem bez żalu porzucił, poświęcając temu rozstaniu wiersz "Powrót z Warszawy na wieś".
Franciszek Karpiński obok obfitej twórczości lirycznej pozostawił po sobie pamiętniki, w wielu miejscach anegdotyczne, co w tym wypadku jest ich wielką zaletą, daje bowiem zupełnie wyraźny obraz warunków w jakich się wychowywał, scenerii w jakiej dorastał i niemal pierwotnych wartości do jakich się przywiązał i mimo przeciwieństw - pozostał wierny. Wielkim walorem wspomnień Karpińskiego jest ich szczerość, wyrażona w opisie surowości reguł jakim był poddany i zasad wpojonych mu przez ojca, nie stroniącego od radykalnych z naszego punktu widzenia metod wychowawczych. Niektóre z tych refleksji potrafią zaskoczyć, choćby ta , gdy Karpiński wspomina "plagi" jakie rzemieniem , na polecenie ojca, wymierzył mu niskiego stanu sługa, za przywłaszczenie należącego do owego sługi nożyka. Ciekawy to moment, w którym wybitny poeta liryczny z wdzięcznością wspomina tęgie lanie, które oduczyło go pożądania cudzych rzeczy, a takich momentów w pamiętnikach jest znacznie więcej, choćby ten, gdy wiekowy już poeta, pozostający ze swoją posiadłością poza obrębem Królestwa Polskiego , płacze na widok strzegących granicy między Cesarstwem, a Kongresówką żołnierzy w polskich mundurach.
Skupmy się jednak na wątku rozwiniętym w przywołanym w tytule wierszu. Właściwie każda jego strofa jest silną osobistą emocją autora, co do której szczerości nie ma wątpliwości, zwłaszcza w kontekście życiorysu, pamiętników i pozostałych utworów. Franciszek Karpiński rzeczywiście wielkiego miasta nie polubił, uciekł z niego i z goryczą , i z ulgą, wracając do swojej wiejskiej, wcale nie sielankowej krainy. Bo w wielkim mieście nie znalazł niczego, co mogło być dla niego autentycznie pozytywnym impulsem.
Z dzisiejszej perspektywy określenie ówczesnej Warszawy mianem "wielkiego miasta" to zupełna niewspółmierność, bo takich "Warszaw" mamy teraz w kraju pewnie kilka setek, ale istota zjawiska pozostaje niezmienna, choć oczywiście w przypadku osób w "dużym ośrodku" urodzonych, owo zatracenie ma inny przebieg i inne przyczyny, niż pośród przybyszy z prowincji. Zatracenie to adekwatne słowo, bo właśnie w huku, gwarze i zgiełku wielkich miast się cywilizacyjnie zatracamy, a zjawisko jak widać nowe nie jest, choć wiersz Karpińskiego to może dopiero przeczucie tych schorzeń, które spotęgowane przez miasto, masę , maszynę, pozbawią mieszkańców wielkich skupisk możliwości reagowania na prawdy podstawowe i zachowywania naturalnych wartości.
Oczywiście rozczarowanie miastem, zwłaszcza jeśli dotyka przybysza z wiejskiej głuszy, na dodatek obdarzonego rzadkim talentem poetyckim, może znaleźć swoje odzwierciedlenie w bardzo wyrazistym wierszu, ale współcześnie coraz częściej spotykam znacznie mniej liryczne, choć równie dosadne opinie na temat warunków życia w tych centrach cywilizacji, jakimi stały się metropolie. Niedawno pewien mój długoletni kolega, Warszawiak z urodzenia i to z "dzikiego zachodu" , komentując coraz bardziej nas otaczającą stołeczną rzeczywistość, stwierdził, że Warszawa na każdym kroku krzyczy do nas, ludzi w niej od dziesiątek lat mieszkających - "Wyp.....j!". Może to zbyt radykalny osąd, ale z pewnością silnie związany z rzeczywistością. Nie wiem jak jest w innych miastach, ale mam przesłanki do przypuszczeń, że niewiele lepiej.
W najmniejszym stopniu nie jestem entuzjastą realnego socjalizmu, ale konfrontując pewne parametry z czasów mojego dzieciństwa i młodości, z tym co się dzieje obecnie w dziedzinie urbanistyki, nadziwić się nie mogę, jak pewne rzeczy przy tysiącach norm mających czynić nasze życie lepszym, w ogóle mogły zatruć tkankę miejską i to trwale i nieodwracalnie. Mieszkałem całe lata na Starym Mokotowie, gdzie budowane tuż po wojnie osiedla, konstruowano tak, aby wszystko było w zasięgu ręki, a ludzie nie byli wobec siebie anonimowi. Do żłobka, przedszkola, szkoły podstawowej i liceum chodziłem w obrębie jednej niedużej ulicy, mając do dyspozycji przestronne podwórka, ogólnodostępne szkolne boiska i dobrą komunikację z resztą miasta, co budowało silne więzi rówieśnicze - od wspólnych zabaw i gier, do wspólnych wypadów do centrum. Niewiele z tego pozostało i gdy ktoś chce szukać realnego człowieczeństwa, czyli kultury rozmowy i umiejętności zastanowienia, zachwycenia i refleksji, to musi z miasta uciekać.
Wydawałoby się , że postęp techniczny, niwelujący wiele niedogodności prowincjonalnego życia, powinien samoczynnie uruchomić procesy deglomeracyjne, a stało się zupełnie inaczej. Regionalność obumiera, a miasta molochy wciąż pożerają nowe kontyngenty przybyszy , narzucając im ten model życia, przed którym uciekł Karpiński, surowo przy tym oceniając w przywołanym utworze. To zaskakujące zjawisko, bo potrzeba przestrzeni i życia z rytmem światła prawdziwego, a nie sztucznego jest dla ludzi naturalna. Co zatem powoduje, że aglomeracje zasysają całą krew społeczną, wywołując na peryferiach typowe objawy niedokrwienia, a przy tym odnoszą się do prowincji i jej zasad ze szczerą i nieskrywaną pogardą? Tego wyjaśnić nie umiem. Choć z pewnością nie bez znaczenia jest tu hiperregulacja wszystkich dziedzin życia, powodująca zamieranie naturalnych procesów społecznych , zastępująca kultury lokalne uniformem pańszczyźnianego korporacjusza, skonstruowanego tak, aby jego wielkomiejska klatka , dawała poczucie komfortu. Czworaki dużych aglomeracji dają fałszywe poczucie bezpieczeństwa, zabijając przy okazji inne potrzeby i umiejętności, a przy tym dezaktualizując możliwość przeżywania wielu wrażeń, bo w wielkim mieście pieśń "Kiedy ranne wstają zorze" nikomu niczego nie mówi. I kończąc Karpińskim, którego cały wiersz "Powrót z Warszawy na wieś" zawierający szczerą i uzasadnioną gorycz wynikającą z zetknięcia się poety z aglomeracją i jej patologiami jest przy tym proroctwem i przeczuciem tego co nastąpiło w naszych czasach, przypomnę jeszcze innego Franciszka - Zabłockiego. To też wybitny literat, o błyskotliwym życiorysie, świetnie odnajdujący się w pałacach i zamkach, należący do ówczesnej wolnomyślnej elity o światowych aspiracjach, a jednak..... Też skończył na wsi, po przyjęciu święceń, jako prowincjonalny proboszcz, uprzednio włożywszy w usta jednej z postaci swojej znakomitej sztuki "sarmatyzm" takie oto słowa " I taki oto skutek tej waszej wędrówki, często w wielkim mieście rodzą się półgłówki".
Inne tematy w dziale Rozmaitości