Wprawdzie autorem najsłynniejszego opisu podróży do Piekła jest Włoch, a sama relacja pochodzi z początków XIV w., ale i my mamy w dziedzinie piekłoznawstwa swoje narodowe zasługi i to o przeszło pół wieku starsze od dzieła Dantego. Choć oczywiście nieskończenie mniej znane. Być może dlatego, że Benedykt Polak rzeczywiście odbył podróż do Tartaru, a jego sprawozdanie z tej eskapady stało się podstawą wiedzy realnej, tyle że niekoniecznie nadającej się do popularyzacji.
O samym Benedykcie wiemy niewiele, bardziej na zasadzie domysłów i prawdopodobieństw, niż ustaleń. Z pewnością był Franciszkaninem, stanu rycerskiego i z pochodzenia Polakiem, urodzonym w piastowskich włościach. Benedykt to imię zakonne, rodowe pozostaje nieznane, a przydomek, nadany pewnie przez innych Franciszkanów, musi nam wystarczyć do przyjęcia, że ów wielki swoją odwagą człowiek, był naszym rodakiem.
W dziejach Polski rok 1241 jest datą bardzo ważną i tragiczną. Pierwsze zetknięcie się z dzikością Azji zamanifestowaną przez straszliwy najazd tatarskich hord Batu Chana , siejących pożogę w całym niemal kraju, a zakończony klęską polskiego rycerstwa na legnickim polu i śmiercią Henryka Pobożnego. Tatarzy nie tylko u nas, bo przecież sterroryzowali podówczas całą Europę, kojarzyli się z mocami piekielnymi, jakąś nadnaturalną siłą , dziką i jednoznacznie morderczą, niemożliwą niemal do zwalczenia ludzką mocą, a przy tym nie wiadomo skąd czerpiącą źródła swojej potęgi. Wprawdzie w 1241r. ta przerażająca fala nagle odpłynęła, ale zdawano sobie sprawę, że na chwilę, a jej powrót może oznaczać zupełną zagładę. Całe europejskie chrześcijańskie Universum stanęło na skraju przepaści i musiało podjąć działania, aby w nią nie runąć.
02 czerwca 1243r. papieżem został wybrany Sinibaldo Fieschi , który przyjął imię Innocentego IV i natychmiast rozpoczął pracę nad przygotowaniem poselstwa do Azji, którego celem formalnym miało być nawiązanie kontaktów dyplomatycznych z przywódcami Mongołów, a realnym - rozpoznanie struktury zagrożenia wiszącego nad Europą.
Banalne stwierdzenie, że od swoich uczestników taka wyprawa wymagała niezwykłego heroizmu, nie może oddać nawet w przybliżeniu skali poświęcenia na jakie decydowali się ludzie deklarujący uczestnictwo w tym przedsięwzięciu. Misja miała charakter wprost straceńczy. Na szlaku Batu - Chana jeszcze nie ostygły zgliszcza , nie zdążono pozbierać i pochować wszystkich trupów, co zresztą potem widzimy w relacji podróżników, nie zdążono też otrząsnąć się z szoku po przejściu dzikiej fali tatarskich wojowników, a już w drugą stronę, po śladach hordy, ruszyła wyprawa nieuzbrojonych mnichów, nie mających prawie żadnych danych na temat krajów i ludów, do których mają dotrzeć. Jedynym świadectwem z kim będą mieć do czynienia, były dymy pogorzelisk i kości pomordowanych, jakie pozostawili po sobie ci, do których trzeba było pójść z darami i propozycjami pokojowego współżycia.
Z naszej obecnej perspektywy nie jesteśmy w stanie prawidłowo ocenić skali wyzwania jakie stanęło przed chrześcijańską cywilizacją w połowie XIII w. Azja pokazała wtedy swoją moc, wyrażającą się w gigantycznej przewadze struktury wojskowej, mechanice działań i perfekcji organizacji aparatu najazdu. Właściwie nikt w Europie nie był się w stanie fizycznie oprzeć inwazji, a przy tym o zasadach działania hordy nie wiedziano nic. Można było tylko na podstawie sprawności i furii najazdu Batu - Chana stwierdzić to, co zawsze stanowiło historyczną okoliczność. W żadnym ujęciu statystycznym Europa z Azją równać się nie może i zawsze tak było. Jedyne zatem co może Stary Kontynent chronić, to przewaga cywilizacyjna, objawiająca się w wyzwoleniu ducha poświęcenia, sprzężonego z właściwym wykorzystaniem zasobów. Od Salaminy do Lepanto i Wiednia. I choć wyprawa "Fratrum Minorum" jak nazywano Franciszkanów, do Karakorum, stolicy mongolskiego imperium, formalnie nie przypomina tych opisanych przez Herodota walk Europy z Azją, to jednak co do istoty rzeczy jest czymś bardzo podobnym, o ile nie tożsamym. Z pewnością w zakresie heroizmu, poświęcenia, wytrwałości i umiejętności ich cywilizacyjnego wykorzystania.
Mnisi wyruszyli 16 kwietnia 1245r. z Lyonu, pod przewodnictwem 63 letniego Jana di Piano Carpiniego. Na Boże Narodzenie dotarli do Łęczycy, na dwór Konrada Mazowieckiego i stąd , zaopatrzeni w duże ilości bobrowych i borsuczych futer, prowadzeni przez rusińskich przewodników, ruszyli w drogę ku sercu Azji, przez Wielki Step, po śladach najdzikszych najeźdźców , jakich widziała Europa. Pierwszą większą stacją w tej niesamowitej podróży był zniszczony Kijów, potem Astrachań i Saraj, stolica Złotej Ordy, położona nad Wołgą w niedużej odległości od dzisiejszego Wołgogradu. Jak widać ten szlak zachował swoje strategiczne znaczenie po dziś dzień. Skojarzenie z rokiem 1942 i realizacją "Fall Blau" jest tu też jak najbardziej zasadne.
07 kwietnia 1246r. uczestnicy misji stanęli przed samym Batu - Chanem, który dwóm z nich - Carpiniemu i Benedyktowi Polakowi zezwolił na dalszą podróż na dwór Wielkiego Chana, dając eskortę i stosowne gwarancje bezpieczeństwa. Po kilku miesiącach niezwykłej podróży przez Azję Środkową dotarli 22 lipca 1246r. do Karakorum, serca wielkiego imperium. Tu dopisało im szczęście, ponieważ zaopiekowali się nimi przebywający w stolicy Rusini, a przy tym trafili na intronizacje Wielkiego Chana Gujuka, z która wiązało się przybycie wielu poselstw ze wszystkich stron Azji, co pozwoliło mnichom na zebranie dużej ilości unikalnych informacji.
Dopuszczeni przed oblicze Gujuka, wręczyli mu list od Papieża, po czym, po otrzymaniu przygotowanej w czterech językach odpowiedzi, w listopadzie ruszyli w drogę powrotną. Ta trwała przeszło rok, a w sumie, w obie strony pokonali przeszło 19 tysięcy kilometrów, w niezwykle trudnych i surowych warunkach, często śpiąc na gołej ziemi, w śnieżnych zaspach i przymierając głodem. Nic zatem dziwnego, że powitano ich w Europie jak zmartwychwstańców.
Oczywiście próba chrystianizacji Mongołów, wyrażona w papieskim liście, powieść się nie mogła, ale udało się to, co było istotą przedsięwzięcia. Poznanie przeciwnika bez gniewu i uprzedzeń. To bardzo wymagające zadanie - opisać zagrożenie, odstępując wszelkich emocji, uzasadnionych zwłaszcza dla Polaka, który pewnie w przedchwilowym mongolskim najeździe stracił krewnych i przyjaciół, a skutki tej inwazji dla jego kraju były porażające. I to chyba największa zasługa Benedykta - precyzja wypowiedzi i zestawienie jej w taki sposób , aby stała się ważną przesłanką zbierania faktów i na ich podstawie konstruowania przesłanek działania.
Pierwsza relacja mnicha miała charakter ustny. Została przekazana w języku polskim innemu Franciszkaninowi - znanemu jako C. de Brida ( być może Czesław z Brzegu , choć tego nie sposób ustalić ) , który przetłumaczył ją na łacinę, spisał, a dziełu nadał tytuł "Historia Tartarorum". Sam Benedykt swoje wrażenia z podróży zebrał w formie czegoś na kształt diariusza "De itinere fratrum minorum ad Tartaros". Dzieło to krążyło w rękopisach, a pierwszy raz wydano je dopiero w 1839r. w Paryżu. Na polski przekład i publikację czekaliśmy aż do roku 1986.
Znacznie popularniejsze było dzieło Carpiniego "Historia Mongolorum", jeśli chodzi o rzeczowość i precyzję obserwacji bardzo zbliżone do relacji Benedykta.
Cała podróż i jej efekty to niesamowity zapis cywilizacyjny będący znakomitą wskazówką dla wszystkich, chcących rzetelnie rozmawiać o modnej teraz geopolityce, a przy tym rozumieć istotę rzeczy leżących u podstaw ruchów wielkich mas ludzkich. By cokolwiek wiedzieć i z tej wiedzy wyciągać wnioski, trzeba się poświęcić dla zdobycia informacji, wiedzieć po co się je zdobywa, a przeciwnika, czy nawet wroga, choćby najkrwawszego, opisywać bez gniewu i uprzedzeń, bo tylko taki opis ma jakąkolwiek praktyczną wartość. W przeciwieństwie do wrzasków i etykiet.
Inne tematy w dziale Kultura