"Wyrzec się wdzięczności można, każdy nawet rozsądny człowiek powinien jej unikać. Urazę przebaczyć można, nawet zapomnieć. Ale zawsze nieustannie , najczystsze zamiary, najgorliwsze usługi, najniewinniejsze słowa widzieć przekręcone, w truciznę zmienione i nie być w stanie wyszukać w sobie przyczyny, to musi koniec końców obudzić wiarę w jakiś niezłomny fatalizm. To może odtrącić od tego świata, który mnie nie chce. Mało, mało trzech murów między mną a ludźmi, abym mógł używać tej spokojności , która jest jedynym moim celem, tego szczęścia którym mnie Bóg w domowym zakresie obdarzył. Połamałem swoje pióro autorskie, nie jak mniemano dla równie złego jak głupiego artykułu bezimiennie ogłoszonego, bo autor przedał się obcej nieprzyjaźni i to nieprzyjaźni za przyjaźń, za ważną nawet usługę. Porzuciłem urząd gdzie moja miłość własna mogła była uledz chęci ścigania za popularnością. Starałem się jednym słowem zostać i zostałem głupim dla świata. Ukryłem się w cieniu głupoty przed cięciem, a jeszcze nieznośniejszym brzękiem człowieczych komarów, trutniów, bąków - a jednak i w tym gęstym cieniu nie mogę uniknąć zetknięcia ze światem, które staje się zawsze dla mnie dotknięciem elektrycznego druta - przykrem a często bolesnem".
Tak Aleksander Fredro uzasadniał swoje pisarskie zamilknięcie na długie lata, zamilknięcie tak głębokie, że nawet zakazywał wznawiania opublikowanych już prac. Zacytowany fragment z pamiętników, które po raz pierwszy ujrzały światło dzienne pod tytułem "Zapiski Starucha" w jedenastym tomie dzieł, wydanym w 1880r., choć do historii naszej literatury weszły pod innym - "Trzy po trzy" - to niemal horacjański manifest genialnego pisarza, zepchniętego ze sceny publicznej, przez tak u nas częste "wzmożenia". W tym wypadku 'patriotyczne", bo ów anonimowy autor "złego i głupiego" artykułu to Seweryn Goszczyński, patriota nad patrioty, absolutny wzorzec tej postawy, którą znamy jako "polski romantyzm", tak strasznej dla tyranów i dla Fredrów, czyli kapitulantów. Bo Wielkiego Księcia Konstantego ów "Belwederczyk" zamierzał zamordować, choć bezskutecznie, zadowalając się jedynie zabiciem strażnika Belwederu , Bogu ducha winnego wojennego inwalidy, Aleksandra Fredrę zaś, próbował "zabić gazetą" - równie bezskutecznie, ale z wielkim zapałem i nieodzownym chórem klakierów.
A to Polska właśnie chciało by się skomentować, zgadzając się z genialnym pisarzem co do "jakiegoś niezłomnego fatalizmu". "Trzy po trzy" to bowiem rzecz absolutnie wyjątkowa, nie tylko moim zdaniem przewyższająca wszystkie inne polskie pamiętniki, nie tylko formą i stylem, ale przede wszystkim tą niesłychaną i nienotowaną nigdzie indziej szczerością, w której odnajdujemy esencję polskości, zamieszkującą "rudy łeb" ich autora. Ogromna skala talentu, w tej rodzinie dziedzicznego, pozwoliła Fredrze na precyzyjne obserwacje i siebie, i otoczenia, z zachowaniem koniecznego dystansu i autoironii, wspomaganych przez nadzwyczajne poczucie humoru , nadzwyczajne do tego stopnia, że pozwalające o najtragiczniejszych i najbardziej ponurych wydarzeniach pisać bez emfazy, ale też bez cynicznej obojętności. Dostajemy pałką po głowie, ale pałką tak pięknie owiniętą w znieczulającą moc słowa, że dopiero po jakimś czasie odkrywamy gorycz i tragizm przesłania. Nieprzypadkowo chyba młodziutki Aleksander był przez liczne rodzeństwo i domowników nazywany "staruszkiem", bo refleksyjność natury , pozornie tylko zamaskowana wdziękiem budowanych opowieści, wyziera z każdej strony i bije szczerością, przy tym w najmniej oczekiwanych momentach. Gdy na przykład opisuje Fredro swoją niemożność wyparcia z pamięci policzka, który niesprawiedliwie wymierzył swojemu służącemu - Onufremu. Krzywda słabszego, niżej postawionego, nie dawała mu spokoju nawet po kilkudziesięciu latach. Magnackiemu synowi, który uderzył prostaczka.
Dlatego Fredrze trzeba wierzyć, a przede wszystkim trzeba go znać, zważywszy przy tym, że wspomnienia zezwolił opublikować dopiero po śmierci, choć jako żywo - nikogo w nich nie obraża, starając się zrozumieć każdą postawę, a tam gdzie zrozumieć się nie da, zamilczeć nazwisko sprawcy. Choć siebie nie oszczędza. Pamiętniki trzeba znać, bo to zapis niezwykłej trzeźwości spojrzenia i tej polskiej praktyczności, która wyłączywszy "szał uniesień", w efekcie pozwoliła nam przetrwać w najtrudniejszych nawet warunkach, przypominając, że trudno jest w wojnach i powstaniach za Polskę walczyć, ale jeszcze trudniej, a przede wszystkim niewdzięczniej - po tym wszystkim sprzątać, czyli zapewniać środki dalszego trwania i zbierania sił po kolejnych klęskach. Pewnie ten dojmujący sceptycyzm Fredry wobec każdego "hurrra", tak pięknie zademonstrowany na przykładzie własnym, bezmyślnego rzucenia się na oddział Kozaków, miał swoje głębokie źródło w osobistych doznaniach, ale to dobrze, bo mamy do czynienia ze zjawiskiem pięknie nazwanym przez język polski - doświadczeniem. Bo Fredro doświadczył wiele, na "własnej skórze", zdobywał Moskwę, przechodził Berezynę, był w niewoli, gdzie mu szczury po głowie chodziły, a zanim z niej uciekł, widział Wilno w grudniu 1812r. , z wszechobecnymi pozamarzanymi trupami, których nikt nie sprzątał, choć do niedawna były "wielką armią".
To dzieło jak mało które otrzeźwia. Nie jakimiś wstrząsającymi scenami, tylko zadziwiającą skalą relacji, w której młody człowiek oznajmia skazanemu za kradzież ziemniaków żołnierzowi, że Wódz Naczelny zatwierdził wyrok śmierci, a ten bezradnie pyta "za co mam być rozstrzelany", aby dwa dni później cierpieć z powodu rozdartych w czasie balu spodni. Nie dajmy się zwieść, bo scena z owym skazańcem została w pamięci Fredry do końca życia, z wyraźnym przesłaniem. Wojsko musi jeść, a głodnych nie wolno karać śmiercią za próbę zdobycia pożywienia. I dlatego musiał zamilknąć, bo w Polsce najgłośniej krzyczą ci nie widzący takiej potrzeby, aby żołnierzy karmić, uzbrajać i odziewać w mundury, zanim się ich przyzwie "do broni" i wyśle na wielokroć silniejszego przeciwnika.
I póki się tego nie nauczymy, że nie "szał uniesień" tylko żmudna praca , cierpliwe znoszenie krzywd i dbanie o strukturę, aby się nie rozpadała co chwila, tylko sukcesywnie nabierała sił, dają nam szanse trwania to nic się nie zmieni. Będziemy ganiać za Napoleonami, Aleksandrami, Wilsonami i innymi wielkimi, z nadzieją, że zechcą nam coś oddać z pańskiego stołu, w zamian za wierne aportowanie. Ale w sumie, po co komu takie uwagi są potrzebne .......
Aleksander Fredro w drugiej fazie życia był bardzo czynnym społecznikiem. We Lwowie ściśle współpracował z Józefem Supińskim, ideowym ojcem polskiego pozytywizmu. Supiński miał jak na owe czasy nietypowy życiorys. Skończył prawo na Aleksandryjskim Uniwersytecie Warszawskim, czynnie walczył w wojnie 1831r., po czym emigrował do Francji, gdzie - odmiennie od większości polskich uchodźców, wziął się za zdobywanie nowych umiejętności, skończył kurs buchalterii przemysłowej, zrobił przyzwoitą karierę w nowym zawodzie, wrócił do Polski i póki nie oślepł, starał się w swoich pismach uczyć Polaków zasad "gospodarstwa społecznego" przestrzegając przed marnowaniem zasobów w niepotrzebnych porywach. Nie wiemy , czy obaj wskórali dużo, czy niewiele, czy trwamy dzięki takim jak oni, co potrafili i szablą , i liczydłem, czy takim jak Goszczyński, zmuszającym ich do milczenia.
Historia się powtarza, niepodległość znów wisi na włosku, a najgłośniej drą się ci, dający nieograniczone przyzwolenie na jej sprzedanie. Za mglistą obietnicę oszukańczego kredytu. Reszta ma siedzieć cicho.
Inne tematy w dziale Kultura