Czytając poświęconą Powstaniu Styczniowemu notkę Łukasza Warzechy, a zwłaszcza zamieszczone pod nią komentarze, uznałem prawdziwość różnego rodzaju zestawień, z których wynika, że język polski jest jednym z najtrudniejszych na świecie. Nawet bowiem dla "urodzonych z nim" Polaków, znaczenie wielu wyrazów jest nieznane, a przyswajalność wyrażonych w rodzimej mowie pojęć, wydaje się być znikoma, co owocuje kompletną niemożnością prowadzenia dyskusji. Dyskusji nie nowej i koniecznej, bo wciąż aktualnej, a od czasów "Tek Stańczyka" i "Teki Nieczui" - nieodmiennie gorącej.
Aby móc dojść do jakichkolwiek ustaleń, stojący po dwóch stronach sporu "bić się, czy nie bić" powinni zacząć zadawać sobie pytania podstawowe i operować też pojęciami i wyrazami niemal pierwotnymi. Zamiast "izmów" i "acji" zacząć na przykład od koła i starać się wyjaśnić co to takiego. Bo od koła mamy okoliczność, a bez zbadania okoliczności nie złapiemy żadnego sensu wydarzeń. Jakichkolwiek. Jak wiadomo koło jest przedmiotem dość prostym, ale cywilizacyjnie fundamentalnym. W polszczyźnie słusznie kojarzy się z kolcem i kolką, choć bardzo niewiele osób wie dlaczego. Wyjaśnienie nie jest skomplikowane, choć wymagające cofnięcia się do czasów Piasta Kołodzieja. Otóż koło to po prostu zestaw drewnianych kolców o stożkowatym kształcie , z czubkiem skierowanym do wewnątrz, spojonych ze sobą i zespolonych za pomocą metalowej obręczy. A od koła mamy okoliczności czyli zestaw takich samych kolców, tyle że aktywnych, dojmujących, bodzących nas bodźcami i wymagających reakcji. Tym właśnie okoliczności, czy też okolica różnią się od otoczenia, będącego czymś wobec nas biernym. Bezbrzeżny zasób języka i to w sferze pojęć abstrakcyjnych.
A zatem, oceniając każdy z przejawów narodowych reakcji na kolące bodźce, musimy precyzyjnie zbadać okoliczności i zastanowić się nad prawidłowością reakcji, pamiętając o cnocie cierpliwości, czyli dosłownie odporności na cierpienie, a przy tym cnocie odpowiedzialności, gdy własny egoizm i własne emocje potrafimy zestawić z dobrem ogólnym. Nim krzykniemy "za mną". I w tym wypadku, po odpowiednim zastanowieniu, zbadaniu i namyśle, wiemy jedno. Każde z powstań narodowych miało miejsce w zupełnie innych okolicznościach i każde pod względem przyczyn, przebiegu i skutków, musi być oceniane odrębnie, niejako na własny rachunek. Dalej możemy tu dochodzić do wniosków indywidualnych, ale nie wolno nam uciekać od podstawowych pytań i zbywać wszelkich dociekań prostymi formułkami.
Pozwolę sobie zatem króciutko przedstawić swój punkt widzenia, może o tyle oryginalny, że ( i tu proszę tego nie traktować jako samochwalstwa, tylko raczej goryczy, wobec takiego stanu rzeczy ) uważam się z należącego do bardzo w Polsce nielicznego grona osób , zorientowanych w gospodarczej historii Polski porozbiorowej, dziejów ruchu wydawniczego w tym czasie, a także dziejów prawa. To u nas przerażający wręcz deficyt, bardzo widoczny w każdej dyskusji na ten temat. Bo o wodzach, nawet tych pomniejszych, wiemy sporo, natomiast o ludziach budujących materialne , intelektualne i edukacyjne podstawy bytu narodu - zgoła nic. Kto bowiem wie cokolwiek o Józefie Supińskim, Michale Oczapowskim, Fryderyku Skarbku, Tadeuszu Mostowskim, Stanisławie Szczepanowskim, Karolu Jaroszyńskim, Auguście Cieszkowskim i całej ogromnej rzeszy tych Polaków, którzy nie szablą i karabinem próbowali wybić się na niepodległość.
Powstanie Kościuszkowskie było nieuniknione. To ostatni krzyk ginącego kraju, który już zdrowieć zaczął i dlatego przekreślono jego byt. Niepodległości nie można oddawać bez wystrzału i Rzeczpospolita walczyć do ostatka i musiała, i umiała, długo stawiając przedśmiertny opór dwóm naraz wielkim militarnym potęgom - Prusom i Rosji. I tu sporu być nie powinno - dziedzictwo Insurekcji w sferze ducha, rozbudzenia w Polakach silnego i świadomego pragnienia polskości było ogromne i nie do przecenienia. Tu cenę trzeba było i warto było zapłacić, czytelnicy moich wpisów o dwudziestoleciu między trzecim rozbiorem i Kongresem Wiedeńskim, wiedzą dlaczego tak uważam. A przy tym przestrzegam przed formułowaniem jednoznacznych ocen, bo pamiętajmy , że Tadeusz Kościuszko ma życiorys wyraźnie pęknięty, po Insurekcji, uwolniony i sowicie zaopatrzony przez Pawła I, w zgodzie ze złożoną przysięgą ręki przeciw Rosji nie podniósł, a tuż przed śmiercią przekazał sporą sumę 1.000 franków, jako datek na łuk tryumfalny ku czci Aleksandra I ( ostatecznie uhonorowanego kościołem ). Podobnie Julian Ursyn Niemcewicz.
Powstanie Listopadowe to przykład skrajnej nieodpowiedzialności, prowokacji, politycznej niedojrzałości , czy raczej głupoty, niweczącej wielki i od setek lat nienotowany w Polsce skok cywilizacyjny. Narodowa tragedia, której autorzy napisali historię tego nieszczęścia po swojemu, narzucając zakłamaną i absurdalną wizję realnych okoliczności i przebiegu wydarzeń. Zostawmy to bo w tym momencie trzeba przejść do istoty rzeczy.
Niemal równolegle z toczącymi się bojami Powstania Styczniowego, Józef Supiński, ojciec polskiej socjologii, czynny zresztą uczestnik poprzedniego zrywu, pisał swoją wielką pracę "Szkoła polska gospodarstwa społecznego", mającą się wkrótce stać fundamentem polskiej myśli pozytywistycznej. Jak pisał? Najprościej jak można, usiłując wytłumaczyć Polakom, odwołując się do samego rdzenia i korzeni ich języka, czym jest nowoczesne społeczeństwo.
Supiński wyraźnie oddzielał dwa światy - przyrodzony, nie od człowieka pochodzący i ludzki, w którym homo sapiens gra rolę decydującą, choć ze wszystkimi ograniczeniami, bo świat ludzki, poza świat przyrodzony ani o milimetr wychylić się nie może. I tu właśnie do łatwego zrozumienia jego myśli , autor używa wody. Jest niezbędna do życia, jej ilość jest mniej więcej stała, podobnie jak fizyczne i chemiczne przekształcenia. To świat przyrodzony. Na istotę wody i jej niezbędność wpływu nie mamy. Inaczej jest z jej przetwarzaniem, dostarczaniem i wykorzystaniem. To już zasób świata ludzkiego. Hydraulika. A zatem wiedza i praca zmierzająca do gospodarki wodnej, choćby na poziomie pierwotnym, czyli jezioro/rzeka, sznurek, wiadro po wodociągi i wielkie tamy. To wszystko zasób społeczny. Zasób społeczny to suma wiedzy i pracy, teraźniejszej i przeszłej. Możemy go marnować , czyli wodę wylewać, zużywać, czyli tracić bez wyraźnej korzyści, albo spożytkowywać, czyli z jej zastosowania jakąś korzyść odnosić. I o tym jest gospodarstwo społeczne.
Czym więc z tego punktu widzenia było Powstanie Styczniowe? Wylewaniem wody , jej zużyciem, czy też może pożytecznym wykorzystaniem? Cała masa ludzi twierdzi, że gdyby nie ten zryw, nie ta wielka ofiara społecznych zasobów, Polska by się nie odrodziła jako samodzielny państwowy byt, a naród by przepadł roztopiony w ruskiej tłuszczy. Z taką tezą polemizować się nie da, bo nie da się tu nic prawomocnie i ostatecznie ustalić. Przykład Ukraińców wskazuje, że nie tak łatwo naród pogrzebać, nawet przez wiele stuleci, a co dopiero naród tak trwały i o tak wielkiej kulturze, jak Polacy. Zresztą , gdyby podobne rozumowanie było jedynym dopuszczalnym, to musielibyśmy przyjąć, że im większa danina krwi, ofiar, zniweczonych życiorysów i majątków, tym dla polskości lepiej. Wątpię. Twierdzę, że o sile narodu decyduje zasób społeczny, czyli powtórzmy - suma wiedzy i pracy pokoleń. I tu wróćmy do wody. W 1875r. prezydentem Warszawy został carski generał Sokrates Starynkiewicz, uważający się za rosyjskiego patriotę. W niedługim czasie zrealizował niesamowitej skali projekt budowy stołecznych wodociągów i kanalizacji miasta, czyniąc z niego jedną z najnowocześniejszych metropolii w Europie. I to wbrew wszystkim - samym mieszkańcom i petersburskim koteriom. Warszawa zamiast woziwodów i nosiwodów dostała wodociągi, kanalizacja zastąpiła wszechobecne rynsztoki. Rewolucja higieniczna poprzedzała kolejne - choćby tę z wykorzystaniem gazu, czy założeniem publicznej komunikacji miejskiej. Ledwie dwadzieścia lat po Powstaniu, którego bezpośrednim skutkiem była zagłada wielkiego zrywu wielu ludzi, ale pośrednim i jak się okazało zbawiennym, skierowanie energii narodu na kumulację autentycznych zasobów. I nie dlatego wygraliśmy w 1920r., bo każdy piechur miał tomik poezji Mickiewicza/Słowackiego/Krasińskiego w plecaku, tylko dlatego, że pomimo wojennych zniszczeń stała za nim silna struktura dawnej "Kongresówki", ze skanalizowanymi miastami , potrafiącymi tłoczyć wodę do kranów. Bo dzięki takim zapomnianym ludziom jak Józef Supiński, Polacy nauczyli się być cierpliwi. Znosić kolce, choćby najbardziej dolegliwe, ale nie mogące już ich oderwać od pracy i modlitwy, bo te wciąż pozostają najważniejsze.
Pogrzeb zmarłego w 1902r. Sokratesa Starynkiewicza, na warszawskim cmentarzu prawosławnym zgromadził przeszło stutysięczny tłum wdzięcznych mieszkańców. Niedługo przyszła rewolucja 1905r., po której silna już i okrzepła polskość wymusiła na carskiej administracji pierwsze istotne koncesje. Efekt żmudnej pracy Romana Dmowskiego i współpracowników, którym z pierwszych pokoleń popowstaniowych chłopów, udało się uczynić ludzi silnie związanych z polskością. Dlatego potem widzimy dwie różne sceny. Tych samych ludzi, zamykających okna i drzwi przed legionistami Piłsudskiego i parę lat później zawzięcie walczących z bolszewicką Rosją. W butach, mundurach, z karabinami i armatami.
Inne tematy w dziale Polityka