W mowie potocznej częstokroć spotykamy się ze zwrotem "przyjąć coś z dobrodziejstwem inwentarza" , często wzmocnionym przez dodanie stanowczego "całym". Wymowa tego określenia jest jednoznaczna, choć niekoniecznie zgodna z prawniczym sensem. Bo przyjęcie spadku z dobrodziejstwem inwentarza opatrzone jest jednak poważną dozą asekuracji. Spadkobierca składając takie oświadczenie oznajmia, że za długi spadkowe odpowiada tylko do wysokości odziedziczonych aktywów. Inaczej jest z przyjęciem spadku wprost. Tu dziedziczy się wszystko - należności i zobowiązania bez ograniczeń. W tej sytuacji można trafić na minę , w postaci długów, które wraz z objętym dziedzictwem, wchodzą do naszego majątku. Jeśli podejrzewamy, że ten, po którym dziedziczymy takie pasywa posiadał, a ich wartość przekracza sumę pozostawionych aktywów, składamy oświadczenie o przyjęciu spadku z "dobrodziejstwem inwentarza", albo o jego odrzuceniu. To chroni nasze interesy przed wierzycielami spadkodawcy.
Żegnając dziś ostatecznie materialne pozostałości po wielkim fundatorze ostatniej wersji polskiego komunizmu, może najmniej krwawej, ale z pewnością najbardziej obfitującej w trzodę chlewną, dla niepoznaki maskującą się tytułami naukowymi, musimy się zastanowić, komu i co zapisał w testamencie. I jak się zachowali powołani do dziedziczenia.
Bo testament Jerzego Urbana, otwarty na kilkadziesiąt lat przed śmiercią i powszechnie znany, składał się z jednego zdania. Na pohybel Polsce. I od samego początku, gdy tylko autor zaistniał w III RP w formule muchy plujki, obficie penetrującej wszystkie gnojowiska i z wyjątkową sprawnością przenoszącej ich zawartość gdzie się da, zyskał całe rzesze wyznawców, krzyczących dokładnie to samo. Na pohybel Polsce. Może używali innych słów, ale istoty przesłania nie zmienili.
A zatem był Jerzy Urban wielkim wychowawcą, zarówno w zakresie formy, jak i treści. Środowisko jakiego był filarem, czy raczej czymś w rodzaju kurzej nóżki pod chatą paskudnej czarownicy, swoją wyszukaną estetyką nie było w stanie nikogo zwieść. Nikogo przy zdrowych zmysłach, czyli takich na poziomie owego chłopca ze słynnej bajki Andersena. Wielkie "autorytety moralne" kreowały wykwintne "salony", pozornie biegunowo różne od znanych polskiemu pospólstwu jadłodajni na dworcu w Małkini, z towarzyszącą toaletą, na widok której "pękały oczy", ale istota rzeczy była taka sama , a nawet gorsza. Najdosłowniej oddana w znanym z podwórek zwrocie - syf, malaria i korniki.
Wprawdzie twórca polskiej agronomii, Michał Oczapowski, w swoim monumentalnym , 12 tomowym dziele "Gospodarstwo rolne", uznawał nawozy naturalne za najlepszy środek pozwalający na osiągnięcie wysokich plonów, ale w wypadku "polskich elit" III RP, z urbanowego gnoju, wyrósł też gnój, choć trzeba przyznać, że bardzo obfity. We wszystkich dziedzinach uznawanych za państwotwórcze i kulturotwórcze. Poziom tych ludzi, nawet uhonorowanych poważnymi międzynarodowymi nagrodami jest tak niski, że ów Michał Oczapowski jawi się przy nich jak tytan literatury. Pięknie pisał o tym jak uprawiać ziemniaki i hodować krowy, a przy tym znał się na rzeczy. Czyli prezentował inne cechy niż urbanowi dziedzice.
Od pierwszych uderzeń serca III RP, biło ono w rytm nadawany przez Urbana. Nie żadnych tam Michników, Kuroniów i innych zapitych golasów, których jakaś ( bynajmniej nie Telerankowa ) niewidzialna ręka namaściła na intelektualistów i "liderów opinii". Nic z tych rzeczy. Może jakaś grupka masochistów rzeczywiście przejmowała się artykułami naczreda w Gazwybie, albo perorami Kuronia z twarzą wtuloną w kotlet schabowy panierowany, ale masy "polskiej inteligencji" czytały "NIE". I jest na to dowód bezsporny. "NIE" podupadło, ponieważ stała się nim Gazeta Wyborcza i temu podobne wydawnictwa i portale. Tak jak afera FOZZ uchodzi słusznie za "matkę wszystkich afer", tak pismo Urbana jest "matką" wszystkich wydawnictw znanych nam dziś z przestrzeni "totalnej opozycji". A zatem, gdy spadkobiercy Jerzego Urbana, jeszcze za jego życia, rozplenili się wszędzie, sam tygodnik przestał być potrzebny. W sensie ekonomicznym też, bo jego twórca zamienił szybko g.... w złoto i od dawna nie musiał się troszczyć o sprzedaż.
W niestety zapomnianych "Ramotach i ramotkach", świetny humorysta August Wilkoński, opisuje swoje zmagania z niejakim panem Magenfish, finansistą z Nalewek. Ów namolny wierzyciel - lichwiarz nie dawał żyć literatowi i nagabywał go non stop, przy byle okazji. Wilkoński stosował różne fortele, aby się pozbyć natręta, a jednym z lepszych było uczestnictwo w pogrzebach. Pisarz zawzięcie studiował nekrologi i gdy umarł ktoś znaczny, przyłączał się do konduktu, na eksponowanym miejscu. Pogrzeby na Powązki maszerowały podówczas przez fragment Nalewek i Magenfish nigdy nie przegapił takiego zajmującego wydarzenia. Widząc Wilkońskiego w kondukcie zmarłego prominenta, następnego dnia wypytywał, czy to jego krewny i ile mu zapisał. Potwierdzenie dziedziczenia dawało literatowi dłuższy oddech.
Dziś obserwując pogrzeb wielkiego nauczyciela, widząc kogo tam przywiało i z jakimi intencjami, nie mamy wątpliwości, że to wszystko prawdziwi dziedzice, przyjmujący spadek wprost. Tu nikt się nie uchyli, ani nie zaasekuruje jakimś "dobrodziejstwem inwentarza". Urban wprawdzie wielu spadkobierców pochował przed sobą i nie zobaczyliśmy wszystkich twarzy, jakie powinny mu asystować w ostatniej drodze, ale sporządzić odpowiednią listę nie jest trudno.
Niestety, nawet w sensie chemicznym Urban nie zniknął, bo jak wiemy masa substancji przed reakcją.... więc spopielenie tu nic nie daje. W sensie niematerialnym jest jeszcze gorzej. Urban zwielokrotniony.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo