W całej polskiej przestrzeni radiowej to audycja absolutnie wyjątkowa, a jej szczególność jeszcze wzrasta gdy przed mikrofonem "Dwójki" zasiada Pan Profesor Andrzej Bieńkowski. Znając wielu pasjonatów, z różnych przy tym dziedzin, mających wiedzę i zbiory wprawiające w zachwyt, w tym jednym przypadku mam problem z właściwym doborem słów, na opisanie zjawiska, z którym mamy do czynienia. Jakiś spis treści jest tu jednak wymagany, bo nie sądzę aby wiedza o tym, co zespół II Programu Polskiego Radia prezentuje w "Źródłach", była bardzo rozpowszechniona. Nie dziwota, bo choć muzyka folkowa cieszy się w skali świata dużą popularnością, to w Polsce jest jakoś wstydliwie schowana, niewielu się do niej przyznaje, choć to zaskakujące, bo wartość ma wciąż ogromną, a publiczność chcąca ukryć swoje wiejskie korzenie i tak się łatwo demaskuje, choćby zasiadała na szczytach szklanych wież. I choć wszystkim twórcom audycji należą się wyrazy najwyższego uznania, bo z zaangażowaniem i fachowością realizują to co w mediach określa się mianem "misji", czyli po naszemu "posłannictwa", to jednak Andrzej Bieńkowski wyróżnia się na tle tego zacnego grona.
Nie znam zbyt wielu elementów biografii Pana Profesora, w zasadzie moja wiedza nie wykracza poza zakres zapisu w Wikipedii, ale na podstawie tego co prezentuje w swoich programach, mogę stwierdzić jedno. To artysta prawdziwy, a przy tym odkrywca wybitny. Może nie prekursor, bo jednak wcześniej byli Kazimierz Władysław Wóycicki, Oskar Kolberg, Adam Czarnocki, Zygmunt Gloger, ale to już ludzie z pięknej przeszłości, a tu mamy do czynienia z żywym facetem, który choć dobrze po sześćdziesiątce, to z młodzieńczą werwą opowiada nam o ..... No właśnie. O tym i o tych, o których już się nigdzie indziej nie dowiemy. Tylko w "Źródłach".
Jedną z pierwszych swoich notek, niezauważoną jeszcze przez publiczność poświęciłem Radoszycom. To wieś w okolicy Końskich. Ostatnia placówka I Rzeczpospolitej, miejsce w którym skapitulowali ostatni żołnierze Insurekcji Kościuszkowskiej. I właśnie ten rejon, a ściślej jego pierwotną niemal kulturę ludową poznajemy w "Źródłach" za sprawą Pana Profesora. To efekt tytanicznej pracy, nieprawdopodobnego wręcz zbieractwa, bo wymagającego nie tylko nakładów sił i środków, ale przede wszystkim dotarcia do ludzi. Przełamania barier, skłonienia do opowieści o sobie, o świecie, który odszedł, ale pozostawił po sobie mechanizmy stanowiące nasze bogactwo, z którego użyteczności nie potrafimy na co dzień zdawać sobie sprawy. Zbiór Andrzeja Bieńkowskiego to fenomen zupełny. Tysiące nagrań różnych kapel i muzykantów, wiejskich skrzypków samouków, basistów, tamburynistów, cymbalistów, którzy grali Polskę. Nie tę znaną z polonezów, wygrywanych na szlacheckich dworach, też z naszego serca, ale tę z różnych mazurków, kujawiaków, krakowiaków, które kiedyś usłyszał Fryderyk Chopin i nadał im życie światowe.
W "Źródłach" nie usłyszymy solistów po muzycznych akademiach, ani żadnych orkiestr. Tu grają głównie ludzie, którzy "złapali" dźwięki w polu, na łące, nad rzeką, w obejściu, czy w lesie, a zagrali we trzech lub czterech na wiejskim weselu, przeważnie po kilkanaście godzin z niewielkimi przerwami, ze słuchu bo nut nie znali. Andrzej Bieńkowski i inni - zebrali to w wielki zasób. Muzykę, ale też wypowiedzi tych ludzi, którzy nieodmiennie kojarzą się z owym przemówieniem Kazimierza Pawlaka w " Kochaj, albo rzuć". Jaśko - to dobry Polak był.
"Źródła" przypominają bowiem wszystkim współczesnym mędrkom, chcącym nauczyć Ziemię w jakim tempie ma wirować i krążyć, że to nie ich rola i moc. Tu dostajemy obraz ludzi , dla których zdobycie najprostszych skrzypiec było wyzwaniem na miarę współczesnych zmagań o najdroższe samochody ( w leasingu lub na kredyt ). Instrumentów nikt nie kredytował. Trzeba było wielkich rezygnacji, aby je zdobyć. Z butów, portek, albo mięsa raz w tygodniu. Po to żeby grać, zgodnie z rytmem Słońca. A mędrkowie nie wiedzą co to oznacza, bo żyjąc w sztucznym świetle i nie zdając sobie sprawy, że podstawowy instrument, bez którego nie są w stanie żyć, czyli język, rodził się przez wiele tysięcy lat, właśnie dzięki takim wiejskim grajkom, skupiającym ludzi wokół dźwięków tworzonych na tych kilku deskach i strunach. We wspólnotach przetworzonych potem w naród.
A oko i ucho ludzi żyjących rytmem natury jest szczególne. Ktoś kto się potrafi skupić, zasłuchać, zastanowić, odrzuci zuchwalstwo współczesnego jazgotu. Bo ktoś słuchający potrafi też nazywać. Nadawać miana. To chyba najważniejsza i zarazem najtrudniejsza z ludzkich umiejętności, ale bez niej nie możemy istnieć, bo istniejemy tylko "społem". A aby tak było musimy się rozumieć i po to jest mianownik. W obrębie naszej cywilizacji wszystko jest "zespołem", nawet jeśli to zaczynało się od kilku pasterzy, którym przygrywał dudziarz, albo gęślarz. I mamy z tego skarb, o którego znaczeniu niewielu chce wiedzieć. Jesień - "jest cień", potem "zima", czyli sanskrycka "hima", z rozbłyskiem światła mamy wiosnę, czyli "jasną", a potem lato, czyli lipową miododajną lepkość, kojarzoną dobrze, bo z obfitością. Hvala lepa - mówią południowi Słowianie, bo lepa, lato - to bardzo. Tylko czy my , w wielkich miastach, jeszcze to jesteśmy w stanie zauważać? Czy jesteśmy w stanie pamiętać o korzeniach, o tym skąd i dzięki komu jesteśmy tacy bogaci? W luksy, kalorie i decybele? Coraz więcej takich, którym się wydaje, że tradycja, przekaz, doświadczenie, nie są im do niczego potrzebne. Głupcy. Na szczęście jeszcze są źródła i "Źródła".
Inne tematy w dziale Społeczeństwo