W 1937r. wydawnictwo Arcta wydało książkę doktora Feliksa Burdeckiego, noszącą rozbudowany tytuł "Polska w pracy - Opanowanie Materii, czyli książka o zdobyczach polskiej nauki w dziedzinie chemii i fizyki, astronomii i geofizyki , o polskich wynalazcach i inżynierach oraz o polskich pionierach lotnictwa". Sam autor to postać absolutnie fascynująca, warta poważnego opracowania, choć zepchnięta nawet nie na margines, ale w zupełny niebyt. Nie egzystuje w żadnych z naszych rejestrów, co najwyżej gdzieś w rejonach czasu zaprzeszłego owego plusquamperfectum, w krypcie zupełnego zapomnienia. Hitlerowski kolaborant, wręcz zdrajca, współpracownik okupanta. Człowiek koncentrujący w sobie te polskie nieszczęścia, które przypominają o kolistości fortuny i wynikających z tego faktu postaw. Jak Józef Mackiewicz, Ferdynand Goetel, czy Jan Emil Skiwski należał do tych polskich myślicieli, dla których przetrwanie biologicznych sił narodu było najważniejsze, a za najgorsze zagrożenie dla jego egzystencji uważali bolszewizm. Zostawmy ten wątek, bo jeszcze pewnie nie raz przyjdzie o tym dyskutować. W każdym razie Burdecki współpracował z Niemcami w czasie wojny, choć jego motywy i cele, wynikały z wcześniejszej drogi życiowej, podjętych trudów popularyzacji nauki i w ogóle przedwojennej działalności na polu kreowania w kraju klimatu dla budowania jego nowoczesności w oparciu o zdobycze nauki i techniki.
Z powołanej przeze mnie książki, przypominającej wańkowiczowską "Sztafetę", ale napisanej ze znacznie większym znawstwem, a z mniejszą emfazą, dowiadujemy się rzeczy, które w potocznym odbiorze nam umykają. Wiemy na przykład jak wielkim wyzwaniem i sukcesem była budowa Gdyni, owego okna na świat II Rzeczpospolitej, ale czy zdajemy sobie sprawę, jaką energią owa budowa, a potem samo miasto i port były napędzane? I oto z dziełka Feliksa Burdeckiego się dowiadujemy, a zawarte w nim informacje mogą się z dzisiejszej perspektywy wydać mocno zaskakujące.
Oddajmy głos autorowi: " Obecnie jeszcze, kiedy plany regulacji rzek karpackich znajdują się dopiero w stanie realizacji , największą elektrownię wodną w Polsce stanowią zjednoczone zakłady Żur - Gródek na Pomorzu, niedaleko od stacji Laskowice. Zakłady te zwiedziłem osobiście. Pozostawiły one w mej pamięci niezatarte wrażenia". I nic dziwnego, bo to był jak na owe czasy cud inżynierii wodnej, zapewniający ..... No właśnie! Zapewniający elektryfikację Gdyni i sporej części polskiego Pomorza. W Gródku pracowały trzy turbiny o łącznej mocy około 5 500 KM, w Żurze dwie turbiny o mocy łącznej 12 000 KM, razem 17 500 KM. Z dzisiejszej perspektywy śmiesznie mało, ale wtedy ten zespół zaopatrywał w energię elektryczną Gdynię, Wejherowo, Toruń i Grudziądz, przy zatrudnieniu nie większym niż 30 pracowników. Te elektrownie działają do dzisiaj, a w ogóle na Wdzie, małej w końcu rzece jest ich łącznie sześć.
Wykorzystanie siły wody stało się w pewnym momencie priorytetem II RP, mimo, że dysponowała ogromnymi zasobami węgla. Jak wiemy idea Centralnego Okręgu Przemysłowego również była oparta na pomyśle budowy i eksploatacji elektrowni wodnych, a pamiątką tej koncepcji jest Rożnów z zalewem i pracującym tam zakładem, generującym jeszcze przed wojną takie nadwyżki mocy, że wyprodukowany tam prąd przesyłano do Radomia i Warszawy. Sam obiekt ostatecznie ukończono w czasie wojny. Plany były znacznie ambitniejsze. W 1935r. na łamach "Przeglądu Mechanicznego" inż. Herbich opublikował artykuł o potencjale energetyki wodnej w Polsce, w którym wyliczył, że Rzeczpospolita dysponuje ok 4% wszystkich zasobów energetycznych wód w Europie. To oczywiście się zmieniło po wojnie, bo przed nią Kresy co do zasady były napędzane prądem z licznych małych elektrowni wodnych, wykorzystujących świetne warunki hydrologiczne całej wschodniej ściany Rzeczpospolitej. Planowano jednak wielkie inwestycje, częściowo zrealizowane po wojnie: Czorsztyn na Dunajcu, Solina na Sanie, Uniż na Dniestrze, Koronowo na Brdzie i rejon Modlina na Wkrze. Ale to i tak nic w porównaniu z sąsiadami, o których osiągnieciach inż. Herbich pisał tak: "Nasi najbliżsi sąsiedzi Niemcy i Rosja Sowiecka, a więc kraje o nadmiarze złóż węglowych, wyzyskują energię wodną w ostatnich latach w tempie dla nas przykrym do porównania. W 8 zakładach wodno - elektrycznych, które wybudowano w Niemczech w ostatnim dziesięcioleciu , wytwarza się z górą półtora miliona KM, to jest tyle, ile mniej więcej wynosi nasza całkowita moc zainstalowana we wszystkich elektrowniach cieplnych, spalinowych i wodnych. Rekord jednak zdobyła Rosja Sowiecka przez zainstalowanie kosztem jednego miliarda złotych, w jednym zakładzie ( Dnieprogres ) 800 000 KM i możliwości produkcji 2,5 miliarda kilowatogodzin, to jest równającej się niemal dotychczasowej całkowitej produkcji polskiej".
Rzecz niesamowita, ale nie potrafimy z tych doświadczeń wyciągać żadnych wniosków. Mamy fatalną sytuację hydrologiczną i energetyczną. Przez długie lata jedyną efektywną gospodarkę mającą na celu utrzymanie zasobów wody, prowadziły w Polsce bobry, też cudem reaktywowane, bo po wojnie na terenie kraju praktycznie nie występowały. Cała sieć starych młynów i małych elektrowni wodnych, z towarzyszącymi im jazami, została skutecznie zniszczona za komuny, a podejmowane przez pasjonatów próby jej odtworzenia, nie spotkały się z właściwym wsparciem państwa. Wydawało się, że dla obecnej władzy kwestia niezależności energetycznej i wodnej będzie naczelną zasadą organizowania życia gospodarczego. Pewną nadzieję niosło powołanie Wód Polskich, tworzonych na zasadzie tak świetnie funkcjonującej w Polsce administracji leśnej. Ta ma jednak dwustuletnią tradycję, a administracja wodna - nie. Brak kadr bo ich nie kształciliśmy, a przy tym budownictwo wodne stało się żerowiskiem różnych gangów, o czym najlepiej świadczy sprawy senatora ( sic! ) Gawłowskiego.
Efektywność środków przeznaczonych na racjonalną gospodarkę wodną i energetyczną jest pewnie jedną z największych w ramach nakładów ponoszonych przez państwo i z nieznanych powodów stanowi nikły procent tego, co wydajemy, albo chcemy wydawać na megainwestycje w innych obszarach. Przykład Gdyni, to pokaz racjonalności ludzi odpowiedzialnych za budowę II RP, najpierw woda i energia, potem beton. U nas na odwrót. Najpierw megabeton, a potem się zobaczy. Kolejne dwie rzeki Bzura i Utrata niedługo się odwdzięczą smrodem padniętych ryb.
Inne tematy w dziale Rozmaitości