Niezbyt często zadajemy sobie pytanie, czy historia czytelnictwa jest tożsama z historią literatury, a ta z kolei czy zawsze zgadza się z dziejami teatru. Poruszając się po dobrze oznaczonych głównych szlakach, nie zwracamy uwagi na boczne ścieżki - niejednokrotnie błądząc.
W czasach konstytucyjnego Królestwa Polskiego, polski teatr przeżywał swoje wielkie chwile, stając się areną walki prądów klasycznych z nadchodzącą nową falą romantyczną, która ostatecznie wymiotła z kart historii literatury polskiej dorobek piśmienniczy pokolenia, które największą aktywnością publiczną odznaczało się w czasach rozbiorowych i pierwszych dziesięcioleciach po upadku Rzeczpospolitej. Dla dokonań szeroko rozumianego "obozu klasyków" mamy jedno określenie, coś w rodzaju łacińskiego plusquamperfectum - było, szczęśliwie minęło bez śladu w naszej narodowej świadomości, i nie wróci, bo po co? Wielkie nazwiska ówczesnych twórców jakoś się jeszcze kołaczą, choć raczej bardziej związane z innymi dziedzinami niż piśmiennictwo. Na jego gruncie służą tylko jako kontrapunkt dla Wieszczów. Do zdawkowego, niechętnego omówienia, albo wręcz wyszydzenia. O pomniejszych nie pamięta nikt.
Być może nie byłoby to tak dolegliwe, ani dla współczesności ważne, gdyby nie to, że w naszej sytuacji kultura i sztuka muszą być ponadprzeciętnie polityczne. To warunek przetrwania. I tak było też w latach 1815 - 30. Ostatecznie "romantycy" zatryumfowali, eliminując "klasyków" z naszego patriotycznego dorobku, podobnie jak młodzi podchorążowie eliminowali w noc listopadową próbujących ich zatrzymać oficerów, w tym własnych wykładowców.
A zatem pozostał nam przekaz wielkich piór "wielkiej emigracji" i o epoce generalnie wiemy tyle ile chcieli Mochnacki z Lelewelem, a zwłaszcza Mickiewicz. Żyjemy zatem w "krainie ułudy", w której żołnierze 4 pułku piechoty liniowej, czyli słynni "Czwartacy", kluczowi dla powstania i w momencie wybuchu, i dalszego trwania, szli do szturmu na grochowski lasek z egzemplarzem poezji Mickiewicza w tornistrze, a wcześniejsze natchnienia czerpali z czytania poematów Mistrza w koszarach przy Zakroczymskiej.
Tak jednak nie było. Pogodzenie się z faktami przychodzi trudno, ale jest konieczne, bo jeśli nie odczytamy historii prawdziwej, nie odtworzymy realnych postaw i motywów, wkomponowanych w prawdziwe tło, to niczego o sobie się nie dowiemy.
Otóż proszę Państwa - największym przebojem teatralnym w latach przedpowstaniowych było dzieło , o którego istnieniu wiedzą pewnie nieliczni spośród znawców sceny polskiej i literatury w ogóle. Autorem był niejaki Ferdynand Raimund ( Rajmund? Raymann? - do dziś nie jest to jasne ), Austriak w każdym razie. Rzecz miała tytuł "Chłop milionowy, czyli dziewczyna ze świata czarownego", należała do gatunku określanego mianem komedio - opery , czyli czegoś w rodzaju dzisiejszego musicalu. Przetłumaczona na polski przez Józefa Damsego, poruszyła całą Warszawę. Grana od 1829r. ( chyba ) w Tetrze Narodowym, mieszczącym się podówczas w nieistniejącym dziś budynku na Placu Krasińskich, wystawiana była po kilkadziesiąt razy rocznie. W teatrze Rozmaitości na Krakowskim Przedmieściu z równym powodzeniem grano jej parodie polskich autorów: "Babę milionową", "Dziewczynę milionową" i "Chłopca studukatowego, czyli zaklętą w kaczkę dziewczynę na Ordynackiem". Przedstawienia te wzbudzały furię najważniejszego z "romantyków", jako świadectwo nikczemnego gustu warszawskiej publiczności, ale też wyprowadzały z równowagi różnych szpicli i donosicieli , jak ów słynny Macrott, który donosił, że w ich trakcie dochodzi do politycznych wystąpień.
Czas z grubsza omówić fabułę tego hitu. Główny bohater to niejaki Fortunat, ubogi chłop, po drodze z pola spotykający dziwnego jegomościa, będącego jak się okaże duchem Zawiści. Ów obiecuje chłopu skarb, ale z przestrogą, że ma porzucić pracę, oddać się życiu miejskiemu i zbytkownemu, a córkę koniecznie wydać za jakiegoś możnowładcę. Zawiść jak wiadomo obietnic dotrzymuje i Fortunant w koszu z jabłkami odnajduje masę owoców nafaszerowanych ogromną ilością złotych dukatów.
Nie będę zanudzał, wskazując tylko, że akcja się potem nieprawdopodobnie gmatwa, bo córka Fortunata jest zakochana w ubogim rybaku, sam cudowny bogacz rzeczywiście hula, ale przychodzi otrzeźwienie, gdy widzi odchodzącą , złą na niego młodość i wpychającą się w jej miejsce starość. Złamawszy obietnice dane duchowi Zawiści, zostaje pozbawiony majątku i musi zająć się wytwarzaniem i sprzedażą mioteł. I owe "miotełki" są tu kluczowe, bo reklamując wyrób, Fortunat śpiewa kuplety w stylu:
"Cóż to za pani ta,
co na łbie fiołki ma,
krok szumny, śmiały gest,
wszak to kucharka jest,
nie pójdziesz ty mi stąd,
do kuchni zaraz w kąt,
dla takich wielmożnych dam,
miotełki mokre mam.
Miotły! Miotełki".
Owe przyśpiewki migiem opanowały Warszawę, nie trzeba dodawać, że w tysiącu przeróbek, z ostrzem wycelowanym w większość prominentów ówczesnego życia społecznego. Oberwali ludzi nielubiani jak generał Rożniecki, Wielki Książę Konstanty, ale też dostawało się i innym. Także "romantykom".
Sprawa wywoływał ogólną wściekłość prominentów i wesołość miasta. Mochnacki zajadle atakował dyrekcję Teatru Narodowego, bo oprócz przyśpiewek irytowała go sama parodystyczna w jego odczuciu treść sztuki. Roiło się tam bowiem, na modłę romantyczną, od duchów, chochlików, czarowników i nagłych zwrotów akcji, związanych choćby z istnieniem zaczarowanego brylantowego pierścienia. Kończy się wszystko szczęśliwie, to znaczy wszyscy główni bohaterowie wracają na wieś, do skromnej rybackiej chaty, choć sama przyczynowość w akcji to jeden wielki kocioł.
Romantycy potraktowali rzecz jak kpinę z ich dogmatów, zwłaszcza ,że równolegle grano komedię w jednym akcie "Werter, czyli obłąkanie czułego serca" - oczywistą parodię Goethego. Coś rzeczywiście na rzeczy było, bo jak zaświadcza Franciszek Salezy Dmochowski, problemem dla klasyków nie był sam Mickiewicz, ceniony za ogromny talent poetycki, tylko jego wyznawcy i naśladowcy, zasypujący redakcje warszawskich gazet swoimi płodami pisanymi nieudolnie na wzór "Ballad i Romansów".
W każdym razie "miotełki" dotarły na Zakroczymską, a pamiętać należy, że tamtejsze koszary zamieszkiwał element wybuchowy, o którym ludzie zajmujący się opisem armii Królestwa Polskiego, pisali z mieszaniną podziwu i dystansu. Rekrutowali się owi "Czwartacy" z warszawskiego gminu. Podobno mniejsi od innych wykazywali jakąś niezwykłą plastyczność ruchów, wprawiając w podziw samego Konstantego Pawłowicza, którego sympatii do tych żołnierzy nie zmieniały nawet takie incydenty, jak skradzenie mu bardzo drogiej szuby, w trakcie manewrów na Powązkach. W każdym razie byli utrapieniem wszystkich, zwłaszcza żydowskich kramarzy i strażników celnych.
Przerobili po "warszawsku" owe "miotełki", krążące po mieście w coraz mniej cenzuralnych wersjach. Widzimy w tym realny wpływ teatru na zachowania społeczne. Siłę ludowego odbioru i niekoniecznie wyszukanej inspiracji. Dziś w tych obszarach rządzi popkultura i o tym należy pamiętać.
W 1979r. "Chłop Milionowy" wrócił na warszawskie sceny w reżyserii ..... Kazimierza Dejmka. Z okazji 150 lecia premiery, przedstawienie przygotował wtedy Instytut Austriacki. Jeszcze pamiętano.
C.D.N. ( Chyba... )
Inne tematy w dziale Kultura