Tytuł notki wybrałem nieprzypadkowo. Chcąc wziąć udział w toczącej się ostatnio dyskusji o wartości przekładów literackich, która i na Salonie zaowocowała ciekawą notką @Karoliny Nowickiej , uznałem za potrzebne przypomnienie podstaw. Fragment zaczerpnięty z wiersza Franciszka Dionizego Kniaźnina, będącego tłumaczeniem pieśni Horacego, to idealny punkt wyjścia dla dalszych rozważań. Świetnie ilustrujący to, czym moim zdaniem winno być tłumaczenie. W sensie dosłownym chyba czymś więcej niż przekładem, czy jak kiedyś mówiono - przepolszczeniem. W tłumaczeniu bowiem wierność schodzi na drugi plan. Pierwszego musi ustąpić przyswajalności. Zadaniem tłumacza, o ile jest szczery w swoich intencjach jest bowiem wprowadzenie dzieła sztuki w obręb pojęć własnego kręgu językowego, zwiększenie własnego zasobu kulturowego, tak aby dzieło obce stało się jego częścią, a nie eksponatem na wystawie, który owszem - podziwiamy, ale nie traktujemy jako części nas samych.
Dlatego świetnym przykładem jest tu Kniaźnin, bo zmierzył się nie tylko z obowiązkiem "dania Polakom" Horacego, ale rzucił też wyzwanie temu największemu polskiemu poecie, który to zrobił wcześniej. "Exegi monumentum aere perennis " - taki kulturowy granit położył rzymski pieśniarz w fundamentach naszej cywilizacji. Swoim dziełem stworzyłem pomnik, zyskałem nieśmiertelność dzięki sile własnej poezji.
"Skończyłem dzieło wiekiem niepożyte;
Wiekiem co wszystko i niszczy i trawi;
Trwalsze nad królów zamki miedziolite;
I gmach piramid co je Egipt sławi;
[ ........................................................]
Po większej części przed światem nie zgasnę,
Wolen od prawa nielitośney Kloty................."
Motyw horacjański, przecież wcześniej wspaniale zaprezentowany przez Jana Kochanowskiego w słynnej pieśni XXIV, wcale w osobie Kniaźnina nie ma gorszego reprezentanta. I mimo, że obaj tłumaczyli kompletnie inaczej, w różnych epokach, to cel osiągnęli ten sam - wprowadzili do naszych zasobów fundamentalne pojęcie kulturowe. To niezwykle trudne zadanie, wprost związane z budową cywilizacyjnej więzi.
Nieprzypadkowo w czasie odradzania narodu w warunkach upadku państwa, szczególną troską realnej polskiej elity, była dbałość o zachowanie języka polskiego i pojęć podstawowych, które przy jego użyciu jesteśmy w stanie ochronić. Wielka praca intelektualna została włożona w zbudowanie kanonu autorów klasycznych , których dzieła uznano za fundamentalne i wymagające natychmiastowego wprowadzenia do naszej społecznej struktury, u samych jej fundamentów. Mamy tego zupełnie niezwykłe dowody, bo na pierwszy ogień poszła "Iliada", w krótkim czasie przełożona przez trzech tłumaczy.
Pierwsze ( 1800r. ) - i od razu świetne tłumaczenie dał Franciszek Ksawery Dmochowski. Żywy, klasyczny wiersz, dynamiczny i świetnie zrymowany, inspirował samego Adama Mickiewicza, który kilka strof Dmochowskiego przepisał do "Pana Tadeusza". Jednak na tle tej pracy powstał jeden z pierwszych wielkich polskich sporów literackich. Najpierw Stanisław Staszic, we własnym mniemaniu wybitny językoznawca, zarzucił Dmochowskiemu niezbyt wierne trzymanie się pierwowzoru, zwłaszcza, że ów tłumaczył nie z Greki, tylko z łacińskiego przekładu. Zabrał się zatem ksiądz Staszic za własne tłumaczenie, opublikowane w 1805r. Mam w zbiorach znakomitą recenzję tych wysiłków. Nieoprawiony egzemplarz prosto z drukarni, w którym jakiś czytelnik rozciął kilka pierwszych stron, a lekturę zakończył w połowie pierwszej pieśni. Książka dalej pozostała nierozcięta i tak gdzieś przeleżała dwieście lat, zanim trafiła do pewnego warszawskiego antykwariatu. To wierne tłumaczenie, wprost z greckiego oryginału, nie dające się czytać.
Staszic i Dmochowski byli zaprzyjaźnieni, zatem spór na tym nieudanym eksperymencie by wygasł, gdyby nie włączył się do niego człowiek z zupełnie z innej planety, czyli z Krakowa. Jacek Idzi Przybylski był postacią nietuzinkową. Zawzięcie tłumaczył klasyków, wydawał te pozycje za własne pieniądze, topiąc w tych przedsięwzięciach większość oszczędności. Jego dziełem życia był zbiór opatrzony dziwacznym tytułem: "Pamiątka dziejów bochatyrskich z wieku grayskotroskiego w śpiewach Homera i Kwinta według pierwotworów greckich Słowianom dochowana". To tłumaczenie "Iliady" wraz z dodatkami, "Odysei" i coś w rodzaju mini encyklopedii starożytności, na przeszło tysiącu stron drobnego druku opisującego uczestników i miejsca wydarzeń, co autor opatrzył tytułem "Klucz staroświatniczy".
O tym z czym mamy do czynienia, najlepiej mówi frontypis "Iliady" : " Ilijada Homerowska ku czci Achila Pelejowicza z Ftyi w śpiewach dwudziestu czterech. Jacka Idziego Przybylskiego Nauk Wyzwolonych i Filozofii Doktora, byłego Konsyliarza Nadwornego przy ś.p. Królu Stanisławie Auguście , Wysłużonego Bibliotekarza i Profesora Starożytności tudzież Greckiey Literatury w Szkole Gł. Krak:, Członka Królewskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk Warszawskiego".
Po takim wstępie nie mamy wątpliwości, że "przekładca" jak sam o sobie pisał, wiernie trzymał się homerowego tekstu i pod względem filologicznej zgodności osiągnął mistrzostwo. Co z tego, skoro jego dzieła nie tylko nikt nie czytał, ale spotkało się z szyderstwami zwolenników Dmochowskiego, wykpiwających Przybylskiego niemiłosiernie. Może trochę niesłusznie, bo pomimo licznych dziwactw, ten jego tekst nawet dziś da się przebrnąć. W każdym razie do naszych zasobów kulturowych ta praca nie weszła, podobnie jak tłumaczenie "Odysei", do tego stopnia odrzucone, że we wszystkich antologiach literatury polskiej, za pierwszego tłumacza tego drugiego z poematów Homera, uchodzi Lucjan Siemieński.
Wskazany przykład zdaje się potwierdzać tezę, że akceptowalność tłumaczenia zależy właśnie od jego mocy przyswajalności. Musi nastąpić jakieś połączenie, tworzące kanon pojęciowy. Wtedy obce dzieło staje się zrozumiałe na rodzimym gruncie, momentalnie stając się jego elementem. Bywa, że najpierw w ogóle nie egzystuje w świadomości , jak "Hamlet" w tłumaczeniu Wojciecha Bogusławskiego, tak niedorzecznym, że gdyby nie tytuł, to żaden czytelnik nie miałby szans zorientować się , że chodzi o arcydramat Szekspira, aby potem gdy pojawiło się niezbyt filologicznie wierne tłumaczenie Józefa Paszkowskiego, dzieło stało się momentalnie elementem naszej kultury. Tu jednak najpierw musiał ryknąć z bólu ranny łoś.
Wiemy zatem, że tłumacz musi być nie mniejszym mistrzem niż autor, o ile efektem jego pracy ma być realne tłumaczenie. Kto wie jak wyglądałaby w Polsce recepcja Conrada, gdyby nie fenomenalny talent translatorski jego kuzynki Anieli Zagórskiej, albo - to już wielki ewenement - czy mielibyśmy w zasobach "Rękopis znaleziony w Saragossie", gdyby nie praca Edmunda Chojeckiego.
Nie jest zadaniem tłumacza przejmowanie się lingwistyczną formą, tylko akceptowalnym przeniesieniem treści i w ten sposób "przysparzanie". A zatem sprawa czy Grecy są Grekami, a Trojanie Trojanami jak chciał Dmochowski, czy Grayami i Trosami , co proponował Przybylski, ma znaczenie trzeciorzędne. Ważne, żebyśmy myśląc po polsku, rozumieli homerycką spuściznę. I nie tylko homerycką, bo Kubuś Puchatek zawsze się już powinien kojarzyć z małym co nieco.
Inne tematy w dziale Kultura