Jest na warszawskim Mokotowie malutka uliczka, przez którą trudno się przecisnąć. Położona tuż koło szkoły podstawowej, do której chodziłem, zawsze wzbudzała moją ciekawość osobą patrona, zaszczyconego tak niepozorną ulicą w Stolicy. Aleksander Kraushar, bo o nim mowa, to niezwykle płodny pisarz - historyk, niestrudzony zbieracz, dokumentalista i monografista, dzięki któremu dostaliśmy masę niezwykle cennych informacji o Polsce porozbiorowej. O dokonaniach zwyciężonego, ale nie pokonanego narodu, który po wielkiej historycznej klęsce, jaką była utrata bytu państwowego, w warunkach opresji i braku politycznych perspektyw, wszedł w okres swojej wielkości. Mało zdajemy sobie sprawę z istoty tego paradoksu, a powinniśmy, bo to, czego Polacy dokonali, aby przy połknięciu nie dać się strawić, to jedna z najniezwyklejszych epopei w dziejach.
O jednym składniku walki o suwerenność - wysiłku zbrojnym kilku porozbiorowych pokoleń wiemy bardzo dużo i już pierwszy element tej historii - Legiony Polskie, pozostawił po sobie trwały ślad w naszej świadomości, w postaci narodowego hymnu. Tekst Józefa Wybickiego to początek cyklu - niezliczonej ilości różnych literackich form konstruujących nasz duchowy byt. O tym pamiętamy. Oddajemy cześć bohaterom pól bitewnych, cenionym zawsze, być może poza kręgami ludzi oczywiście ułomnych w przeżywaniu swojej polskości.
Często zapominamy jednak o innym nurcie niepodległościowym, równie silnym i wymagającym także wielkiego samozaparcia , poświęcenia, wiedzy i stanowczości. Mowa o walce o narodową suwerenność na polu nauki i gospodarki. W ostatecznym kształcie ta niezwykła walka skończyła się sukcesem w postaci odzyskania niepodległości, na którą dzięki niej byliśmy jako naród gotowi. Po przeszło stu latach zaborów mieliśmy środki i zasoby na stworzenie samodzielnego państwa, w "pojęciach" podstawowych nie tylko nie odstającego, ale także wyprzedzającego największe potęgi. Bo takim państwem była II Rzeczpospolita, pomimo wszystkich swoich deficytów. Przede wszystkim była krajem ludzi dumnych, nie ową wykpiwaną przez Juliusza Słowackiego pawio - papuzianą pychą, tylko realną świadomością własnej wartości.
I korzenie tej dumy odkrywał Aleksander Kraushar. Zasymilowany Żyd - polski patriota, o trudnych do przecenienia zasługach kronikarskich, będących efektem tysięcy godzin przesiedzianych w różnych archiwach, z których wyławiał i systematyzował cuda naszej przeszłości.
Jedną z najważniejszych prac Kraushara była niezwykła, siedmiotomowa monografia Towarzystwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk, wydana w roku 1900, bogato ilustrowana i wyposażona w teksty źródłowe. Komplet prawie nieosiągalny, nawet dla mocno zaangażowanych zbieraczy, a szkoda. Bo to niezwykły zapis tego co jako naród potrafimy.
Gdy brzmią nam słowa Wielkiego Księcia Konstantego Pawłowicza, wypowiadane w dramacie Wyspiańskiego "Listopad to dla Polaków niebezpieczna pora", to mamy skojarzenie z owym tragicznym listopadem 1794r., gdy w Radoszycach ostatnie oddziały Insurekcji kapitulowały przed Rosjanami , pieczętując los wielkiego niegdyś państwa, albo z rok późniejszą abdykacją Stanisława Augusta Poniatowskiego. Oczywiście słowa padają w przeddzień wybuchu powstania, czyli kolejnego tragicznego polskiego listopada, którego skutkiem była likwidacja tego co w innym , o trzydzieści lat wcześniejszym listopadzie się zrodziło.
16 listopada 1800r., w domu księdza Jana Chrzciciela Albertrandiego, przy Kanoniach pod numerem 85 zgromadzili się członkowie założyciele towarzystwa naukowego. 23 listopada towarzystwo odbyło swoje pierwsze publiczne zgromadzenie, w gmachu księży Pijarów. Albertrandi , będący tytularnym biskupem zenopolitańskim wygłosił mowę inauguracyjną , zawierającą wezwanie do nauki, dla której " utrata samowładztwa nie jest przeszkodą do utrzymania i rozkrzewienia nauk narodu".
Początki były skromne i trudno owo spotkanie nazwać eksplozją światła. Byt towarzystwa, a wkrótce już oficjalnego Towarzystwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk, które potem jeszcze zyskało nowy człon nazwy "Królewskie" , był chwiejny i zależny od widzimisia władz pruskich, ale jednak. Pamiętajmy, że to co terytorialnie jest dzisiejszą Polską znaną nam ze współczesnych map, po trzecim rozbiorze w całości znalazło się we władaniu Niemców - Prusaków i Austriaków. Granica między ich "działami" biegła Pilicą, Wisłą, Liwcem i Bugiem. Ani kawałek nie należał do Rosji, dopiero w Tylży Aleksander przyłączył do swojego imperium okręg białostocki.
Chęć Niemców do szybkiej germanizacji podbitego narodu wykorzystali założyciele Towarzystwa, argumentując, że trzeba wykształcić dwujęzyczne początkowo kadry, które przydadzą się potem do budowy systemu pruskiego szkolnictwa, a Towarzystwo Przyjaciół Nauk o to kształcenie zadba. Dzięki tej taktyce udało się uzyskać zgodę króla pruskiego na zatwierdzenie statutu stowarzyszenia - i wystartowało do swojej niezwykłej aktywności.
W 1803r. w źle się częstokroć kojarzącym Pałacu Mostowskich - jego właściciel, Tadeusz Mostowski, założył bardzo nowoczesną drukarnię, przeznaczoną do wydawania dzieł przez Towarzystwo przygotowywanych i zatwierdzanych. Wcześniej, bo jeszcze w 1800r. inny członek tego niezwykłego grona - Tadeusz Czacki wydał pierwszą polską naukową monografię z prawdziwego zdarzenia "O litewskich i polskich prawach". Sam Mostowski opublikował pierwszą polską serię wydawniczą, tzw. Edycję Mostowskiego, w 26 tomach. Niestrudzony ksiądz Stanisław Staszic dokonywał cudów organizacyjnych i "kwatermistrzowskich" nie rezygnując przy tym z wysiłków naukowych.
Pierwsze lata działalności przypadły na czasy wojenne i koncentrowały się na stworzeniu ekonomicznych podstaw bytu Towarzystwa oraz walkę z coraz mniej przychylnymi Prusakami. Po ich klęsce w starciu z Napoleonem, nastała epoka Księstwa Warszawskiego, doprowadzonego do ekonomicznej ruiny i militarnej klęski, co nie wróżyło niczego dobrego ani Polakom, ani ledwie okrzepłemu Towarzystwu.
Stało się inaczej. Niezwykła i co tu kryć , niejasna po dziś dzień , przychylność Aleksandra I, cara i króla, dała Towarzystwu Warszawskiemu Przyjaciół Nauk niezwykły impuls. Czasy Królestwa Kongresowego to nieprawdopodobny postęp wszelkich nauk, okraszony materialnie Pałacem Staszica, jako nową siedzibą, miejscem przechowywania zbiorów bibliotecznych, składających się z kilkuset tysięcy tomów, ale też najważniejszym dziełem - powołaniem w Warszawie uniwersytetu, którego Stolica i serce kraju nigdy nie miała. Królewski Uniwersytet Warszawski powołany do życia 19 listopada 1816r. to uczelnia dla Polaków nie do przecenienia. Efekt pracy tej skromnej gromadki, która szesnaście lat wcześniej zebrała się na Kanoniach.
I Towarzystwo Warszawskie Przyjaciół Nauk i Uniwersytet Warszawski to wielkie narodowe zwycięstwa, osiągnięte w warunkach krytycznych. A zarazem wielka nauka dla nas i przyszłych pokoleń. Bo choć listopadowa pożoga położyła kres bytowi tej niezwykłej instytucji, zbiory wyjechały do Rosji i zostały rozgrabione, siedziba stała się koszarami, a członkowie rozpierzchli się po świecie, częstokroć tracąc kontakt z krajem , to dziedzictwo pozostało, jak ów pomnik Mikołaja Kopernika ufundowany przez Stanisława Staszica.
Dorobku tej wielkiej inicjatywy wolnych i pewnych swego Polaków nie sposób przecenić. W tym wypadku Pan Bóg pobłogosławił odwagę i upór. Nie jesteśmy od nich słabsi i powinniśmy podążać wskazanymi szlakami, a jeśli cierpliwości wystarczy, to i zwycięstw nie zabraknie.
Zastanawiamy się, jak obronić niepodległość, ewidentnie dziś zagrożoną i co gorsza wypieraną przez masę rodaków. Dzieło Sołtyka, Albertrandiego, Staszica, czy Niemcewicza jest dla nas wielką wskazówką. Nikt przecież z uczestników owego skromnego zebrania w prywatnym domu, odbytego 16 listopada 1800r., nie przypuszczał zapewne, jak wielkiego wydarzenia jest uczestnikiem. W tym wypadku historia nie uczy pokory, tylko dumy ( nie mylić z pychą ). I z tej nauki musimy skorzystać.
Inne tematy w dziale Kultura