Gdy nasza rzeczywistość zaczyna kojarzyć się z powstałymi blisko pół wieku temu filmami Stanisława Barei, nie widzimy w tym niczego zaskakującego. Przywykliśmy. Jeśli jednak sceny , czy postacie z tych dzieł zaczynamy umieszczać w panoramie europejskiej, to wróżby na przyszłość nie są najlepsze. Świat , który przez dziesięciolecia wydawał nam się lepszy ze względu na swoją stabilność, czytelność i przewidywalność, cały czas zaskakuje nas jakimś absurdem, którego "Bareja by nie wymyślił". Jeszcze zaskakuje, choć wiele wskazuje, że do owych zaskoczeń będziemy musieli się przyzwyczaić i z tą chwilą przestaną nimi być.
Wydawałoby się, że postać Jerzego Dąbczaka z "Nie ma róży bez ognia" fenomenalnie zagrana przez Jerzego Dobrowolskiego, to jakaś specyfika określonego miejsca i czasu. Nic podobnego. I jeśli na myśl o tym charakterystycznym jegomościu oblewa nas zimny pot, to nie miejmy złudzeń. Nie zniknął. Tacy ludzie nigdy nie znikają, co najwyżej przyczajają się gdzieś , czekając na dobry moment wkroczenia na scenę.
I tak się dzieje w "komedii" Stanisława Barei. W pierwszych ujęciach widzimy głównego bohatera mieszkającego z żoną w jakimś małym zagraconym pokoju, zewsząd otoczonym dziwnymi instytucjami , mieszczącymi się w sąsiednich pomieszczeniach. Budynek stoi tylko dlatego, że nie wie w którą stronę runąć i szans na poprawę nie widać. I oto zjawia się krętacz Malinowski, w futrze i czapce z nutrii, kojarzący się z hołubioną dziś mniejszością, proponujący skołatanemu małżeństwu niezwykłą transakcję. Zamianę owego pokoiku w pięknej ruinie, na nowe mieszkanie w bloku. Lepszy świat i tylko wariat by nie skorzystał. Więc przystają. Transakcja dochodzi do skutku i choć nowa rzeczywistość ma swoje mankamenty, w postaci krzywych podłóg, niesprawnej hydrauliki i latających drzwi, to i tak Jan Filikiewicz ( Jacek Fedorowicz ) jest szczęśliwy. Przez chwilę, bo w nowym mieszkaniu natychmiast zjawia się niechciany lokator. Ów Jerzy Dąbczak właśnie, pierwszy mąż żony Filikiewicza.
Nie wiemy kim jest, w kluczowym momencie zapytany, jaki właściwie fach wykonuje, stwierdza, że to nowy zawód, jeszcze nie mający nazwy. Być może tak pozostało, choć każdy z nas ma jakieś skojarzenie - ekspert, rzeczoznawca, prawnik, konsultant, polityk opozycji, pieczeniarz przy koalicji rządowej, albo przewodniczący rady, nawet europejskiej. Raczej nie prezes albo dyrektor, ale to tylko dlatego, że Jerzego Dobrowolskiego pamiętamy z wcześniejszej roli "wiecznego dyrektora" w "Poszukiwanym, poszukiwanej".
Wraz z pojawieniem się w nowej rzeczywistości owego nienazwanego fachowca, życie przeciętnego Jana Filikiewicza staje się pasmem udręk. Z powodu, tylko pozornie dla nas dziś niezrozumiałego. Otóż nieszczęśnik posiadający przydział na mieszkanie w Warszawie, stał się żerowiskiem wszystkich pragnących uzyskać w niej meldunek. Po dzisiejszemu obywatelstwo, albo prawo stałego pobytu. Jest popyt , jest podaż, czyli owo lokum w wielkim bloku, a zatem tworzy się idealna przestrzeń dla Jerzego Dąbczaka, którego prawo do zamieszkania z byłą żoną wydaje się mętnie uzasadnione, ale jednak skuteczne. Więc zamieszkuje z miejsca stając się faktycznym "głównym lokatorem" i rozwijając ożywioną działalność mającą na celu sprowadzenie kolejnych imigrantów, choć szczęśliwie tylko z Łomży i Mławy, bo ci z subsaharyjskiej Afryki jeszcze nie byli zainteresowani.
Nie wiemy co tak ciągnęło do Warszawy owych ludzi, bo przecież i grany przez Mieczysława Czechowicza ojciec Luśki, badylarz z Łomży, i niewidoczny stary Korbaczewski z Mławy, to majętni ludzie, dobrze zagospodarowani w swoim środowisku. Gdyby nie mieli środków, to usługi Jerzego Dąbczaka nie byłyby w ich zasięgu. Jednak magia stolicy przyciąga i wkrótce mieszkanie Filikiewiczów staje się koczowiskiem, w którym jego właściciele mają najmniej do powiedzenia. Rządzi Dąbczak i uchodźcy, a stłamszonemu nauczycielowi języka polskiego pozostają żałosne próby pozbycia się intruzów przy pomocy coraz bardziej desperackich intryg. To jednak gra na cudzym boisku i kończy się nieodmiennie. Mandatem, lub grzywną i cynicznym komentarzem " Oj Jasiu, Jasiu". Bo w oczach państwa to Filikiewicz prześladuje swoich lokatorów. Tych wciąż jest więcej, choć nie wszystkim to przeszkadza, bo sąsiad z dołu, nieokiełznany erotoman, w którego fantastycznie wcielił się Henryk Kluba, niecierpliwie czeka na okazję do orgii, widząc wymarzone warunki do uprawiania seksu grupowego. Każda sytuacja ma swoich beneficjentów, choć tu wciąż największym jest Dąbczak. Reguluje ruchem migracyjnym z zadziwiającą precyzją, a co najgorsze "on to wszystko robi legalnie". A gdy przepisom brakuje jednoznaczności, intruz przybiera pozę "biednego misia", stosując coś co dziś nazywamy szantażem emocjonalnym. Nieodmiennie działa.
W tej sytuacji głównemu bohaterowi, spokojnemu dotąd autochtonowi, nie pozostaje nic innego jak eksplodować. Atak furii zdaje się być początkowo kontrolowany, nawet w miarę przekształcania się w totalną demolkę. Wiemy jednak z późniejszych scen, że Filikiewicz stracił panowanie nad sobą do stopnia dłuższej utraty świadomości. Po kuracji w domu bez klamek i z miękkimi ścianami, wraca do rzeczywistości, zmienionej dzięki interwencji sił nadprzyrodzonych. Malinowski okazał się oszustem, który zwiedział się, że stara willa będzie opróżniona z zajmujących ją instytucji i wyremontowana, dlatego chciał się pozbyć Filikiewiczów. Transakcja zostaje anulowana, małżeństwo wraca do swojego pierwotnego miejsca zamieszkania, z tym że już z "przydziałem" na wszystkie pokoje. A nie. Nie wszystkie. W jednym zameldował się Jerzy Dąbczak, czekający na telefon z Mławy. Od starego Korbaczewskiego. Yogibabu , brawo Jasiu!
Inne tematy w dziale Kultura