Tytuł zaczerpnąłem oczywiście od Lecha Janerki, który tym świetnym utworem kończył jedną z najważniejszych płyt w historii polskiego rocka. W całej naszej literaturze chyba te kilka strof najlepiej oddaje istotę relacji wyższych warstw społecznych z "barem park". Był Grzesiuk, Tyrmand, Marek Nowakowski, ale nie docierali do sedna. Okrzyczany Hłasko to pozer, kabotyn pierwszej wody, jego świat pod pozorem autentyzmu krył wystylizowaną mistyfikację. To nie były "te miejsca".
A jednak one istniały, istnieją i istnieć będą. Tak jak ludzie złych profesji i ich oceany. Tych nie zabraknie nigdy , choćby nie wiem jak twórcy nowego wspaniałego świata się starali. Może nawet nie w klasycznym już zachodnim sensie stref "no go", ale takich, w których światłemu człowiekowi bywać nie wypada, choćby tylko wirtualnie. Albo zupełnie fizycznie - nie jedźmy na Podkarpacie.
Sieć ma swoje zalety, na przykład taką, że można w niej znaleźć dokumentalną etiudę z 1959r. "Typy na dziś" zrealizowaną przez Jerzego Hoffmana. Tego Jerzego Hoffmana, który zapuścił się z kamerą na warszawski tor wyścigów konnych. Kilka ujęć zdejmuje trybunę środkową, zwaną w gwarze bywalców "świniarnią". Nie bez przyczyny. Do wielkiej hali z kasami dolepiony jest półokrągły element w stylu wykuszu, zawierający przez całe lata wszystko co związane z wyszynkiem. To "ul". Wypełniony klasycznymi ladami z garmażerką i półkami z alkoholem, zawierał wszystko, co potrzebne było graczom z tej plebejskiej trybuny, do świętowania sukcesów i topienia goryczy porażek. W szynku na rynku wygłupić się warto. Czystą zakropić się w "ulu" - też. Więc pito, jedzono, grano.
Klasyczny inteligent powinien był się takich miejsc wystrzegać, chyba, że już znajdował się w fazie degeneracji, zwiastowanej najczęściej przez trzęsące się ręce. Takich było mało. To jednak miejsce gdzie królował półświatek ( nie wiem co to za słowo, ale adekwatne ). Prawdziwy koniec trasy kultowego niegdyś w Warszawie autobusu "W". Zjeżdżali nim zewsząd, ze Szmulek, Targówka, Dzikiego Zachodu, obustronnych "dopływów" Marszałkowskiej , ale też z Pruszkowa i Wołomina, co później odcisnęło się ciężkim piętnem i na wyścigach i na naszym życiu po transformacji. Bo gdy przedstawienie "upadek komunizmu" przeszło etap rozdawania ról i weszło w fazę sceniczną - "świniarnia", a zwłaszcza "ul", zaczęły gwałtownie pustoszeć. Mętne typy od bukmacherki, lewej wódy i benzyny, pracownicy spółdzielni "Woreczek", zaopatrzeniowcy szemranych instytucji z siedzibą w trzeciej oficynie na Stalowej, wejście obok śmietnika, handlarze "wszystkim" z Bazaru Różyckiego, Rembertowa, albo Skry, cinkciarze, taksówkarze i kierownicy dziwnych przybytków, nagle nabrali innego kolorytu. To nigdy nie był świat z konceptów Wiecha. Ale mimo wszystko miał jakieś zasady i barwy. Bukmacher choćby nie wiem jak "trafiony", z "zakładem" na wiele tysięcy dolarów, zapisanym szyfrem w zeszyciku - musiał się wypłacić. I wypłacał. Dżokej jak wziął za "przypudłowanie", to pudłował. Jak nie brał to jechał, a przy tym nie do wszystkich było dojście, bo byli tacy co nie brali. Za cynk trzeba było się odwdzięczyć, a jak się dostało "w lewo" to nawet nie wolno było się skrzywić. Długi wyścigowe się oddawało, a spółdzielnie graczy rozliczały się uczciwie. Kto trafił - ten stawiał i dawał "na fart". Trochę z tego jeszcze zostało, ale transformacja zmieniła wszystko. Nemezis starego świata "świniarni", konserwującego warszawski ........ niech będzie koloryt, bo to nie był aż folklor, nie po wojnie, ta gilotyna miała nazwę Jarmark Europa.
Miejsce szemranych typków, skorych wprawdzie do dania w mordę, ale jednak poruszających się w jakichś ramach, zajęli zupełnie jednoznaczni gangsterzy, oparci o Stadion Dziesięciolecia. Przy całym swoim poetyckim talencie, Lech Janerka takiego miejsca nie mógł wyśpiewać, nie starczyło wyobraźni. A było się czego strzec. Liderzy "jarmarku", szybko przenieśli się na trybunę główną, niektórzy na jej część zwaną lożą członkowską, mieszając się ze swoimi dawnymi oficerami prowadzącymi, kontrahentami w stylu majora Grossa z "Psów". Polonezy i FSO 1500 zostały zastąpione przez Mercedesy, po których Niemiec nie płakał, bo wziął działkę i odszkodowanie, albo nieco przechodzone "japończyki". Tymi jeździł drugi garnitur. Też już nieźle skoligacony.
Wiele z tych twarzy widziałem potem w różnych zaskakujących sytuacjach. Jako gwiazdy biznesu, chwilowe, ale jednak, działaczy sportowych, albo nawet głośnych, choć niekoniecznie wybitnych sportowców. To byli też pierwsi prawdziwi banksterzy. Gdyby ktoś uczciwie chciał się przyjrzeć źródłom wielu dzisiejszych fortun, znalazłby na "świniarni" pierwsze tropy. Zresztą nie tylko , bo w Sopocie też był tor wyścigowy, z dużymi obrotami na Służewiec, w umiejscowionej przy nim kolekturze. Podobnie we Wrocławiu.
Przyszłość rzeczywiście zadrwiła z niektórych z owych magnatów, ale jeszcze bardziej zadrwiła z nas. Najszybciej upadli prawnicy, zwłaszcza adwokaci. Lista sław reprezentujących interesy owych ludzi złych profesji jest długa i wstydliwa. Ich dzieci i wnuki, pouczające nas teraz o praworządności, reprezentują już najczęściej międzynarodowych organizatorów wielkich iluzji i gry w trzy karty, ojcowie i dziadkowie brali honoraria jeszcze w miliardach, od tych lokalnych, którzy je wypracowali w swoich mętnych oceanach.
Upadali lekarze, fabrykujący ekspertyzy i zaświadczenia na zlecenie tych z poprzedniego akapitu. Upadali maklerzy biorąc całą tą kasę ze złych miejsc do puszczania w obieg przez giełdę. Ci ryzykowali najwięcej i śmiertelność w tej grupie zawodowej była spora. Upadali sportowcy, aktorki, aktorzy czy dziennikarze, wykonujący zlecenia tych co mieli biały proszek.
Nie wiem tylko co się stało z tymi pozostałymi, którzy nie przenieśli się na trybunę główną, a potem do szklanych wież. Zniknęli. W latach osiemdziesiątych było jeszcze na wyścigach sporo robotników. Gdy 10 dostawali wypłaty, pierwszy dzień wyścigowy po tym fakcie nosił w slangu miano "dnia fizycznych", co oznaczało, że można zapomnieć o wygranych faworytów. Bo fizyczni to ludzie prości, nie kombinują. Grają typy gazetowe. Nagle zniknęli. Ich Nemezis miała męską odmianę. Nazywała się Leszek Balcerowicz.
Nożyce na "świniarni" się rozwarły i tak zostało do dziś. Jedno się nie zmieniło. Fizyczni to nie jest towarzystwo dla inteligenta. To dwie różne trybuny. Przed wojną na Służewcu zbudowano trzy, a sezon ruszył w czerwcu 1939r. Ta ostatnia, zwana kamienną, nigdy nie została ukończona i nigdy nie była czynna także po wojnie. W założeniu miała być darmowa, dla najgorszego plebsu. Środkowa, jak to środkowa, wejście kosztowało złotówkę w 1939r., a w 1985r. 50 zł. Teraz kosztuje 9 zł. Główna, czy też członkowska - wiadomo. Generał Anders i Hrabia Lubomirski, a także inni właściciele koni i banków. Wejście bezcenne i reglamentowane. Po wojnie generalnie dla nomenklatury, partyjnych i mundurowych notabli. Ci zabrali potem swoich "faktorów" ze "środkowej" i odfrunęli ku wyżynom III RP. Część gawiedzi patrzy i podziwia, reszta została ze "złymi profesjami" za parę groszy, albo wyemigrowała. Ci z "głównej" się ich strzegą. Nawet w internecie.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo