Od starożytności wiadomo, że przysłowia są mądrością narodu ( proverbia sunt sapientia populorum ) i kto wie , czy lwia część słynnych rzymskich paremii prawniczych, nie ma swoich bezpośrednich źródeł w społecznych obserwacjach, zamkniętych w ludowych porzekadłach.
W rodzimych zasobach też mamy całe zbiory przysłów, z precyzją chirurga opisujących rzeczywistość i głęboko osadzonych w setkach lat obserwacji społecznych zachowań. "Wedle stawu grobla" to jedno z nich, taki grot przebijający wszystkie nasze zamierzenie i zachłyśnięcia zmieniające porządek rzeczy. Nic z tego. Choćbyśmy nie wiem jak cięli, przyszywali, szprycowali , przesuwali, zamykali, oświecali i dęli w medialne trąby, to tego, że grobla biegnie przy stawie nie zmienimy. Inaczej staw nie byłby stawem.
Oczywiście ludzie w swej pysze, nieodmiennie zmienianej w głupotę, zawsze będą próbowali przebudowywać boży porządek, co przynosi, przynosiło i przynosić będzie owoce i tragiczne, i komiczne. W zakresie tropienia groteski w ponurym ustroju, doczekaliśmy się arcymistrza, w osobie Stanisława Barei, artysty o tak niesamowitym wyczuciu niedorzeczności czasu i miejsca, że zamknięte w scenach i dialogach jego obserwacje, zyskały zasłużone miano kultowych, wchodząc na trwałe do zasobów naszego języka. Mój mąż z zawodu jest dyrektorem - to jedno z takich nieśmiertelnych zdań, wypowiadanych w świetnej komedii "Poszukiwany, poszukiwana", przez żonę ( Barbara Rylska ) spektakularnego komunistycznego aparatczyka, fenomenalnie granego przez Jerzego Dobrowolskiego. Musiał Stanisław Bareja spotkać wielu takich typków na swojej życiowej drodze, a jako prawdziwe "dziecko Warszawy" umiał z tego stworzyć ponadczasowe pojęcie.
Widzimy owego zawodowego dyrektora jak wtrynia ( choć wulgaryzm w tym miejscu byłby lepszym środkiem wyrazu ) spółdzielczy punktowiec w środek osiedlowego jeziorka, a początkowo zaskoczona publiczność, składająca się - a jakże - z samych wykształconych, oświeconych, z większych ośrodków, za chwilę reaguje entuzjazmem. Idiota w mig staje się geniuszem i aż dziw, że przyniesiona przez Jana Kociniaka premia za "innowacyjność" wprawia go w lekką konfuzję. Oczywiście flaszka, wersalka i telewizor wszystko sprowadzają na właściwy tor.
Wedle stawu grobla chciałoby się w tym momencie krzyknąć ostrzegawczo z rozpaczy, widząc jak absolutny kretyn, nie mający o niczym pojęcia , decyduje o losach tysięcy ludzi, a nikt nie ma odwagi zaprotestować. Co więcej kretyn dopiero się rozpędza. Magister Stanisław Maria Rochowicz, ukrywający się przed konsekwencjami "manka" w postaci zagubienia obrazu artysty Adamca , pełniący u wiecznego dyrektora funkcję gosposi, przez przypadek ujawnia swoje talenty w dziedzinie historii sztuki, stając się doradcą pryncypała, który nagle staje się popularny i cytowany. To jednak wielkie zagrożenie, bo nic tak nie dekonspiruje idioty, jak nadmierne zainteresowanie jego mądrością. Na szczęście problem rozwiązuje się sam, bo Wojciech Pokora odkrywa rzekomo skradzione dzieło w pawlaczu u swojego gospodarza, który w trakcie błyskotliwej kariery urzędniczej, zdążył już szefować poważnym instytucjom artystycznym i obraz sobie po prostu wziął.
Czasy się zmieniły, a zawodowych dyrektorów nie ubywa. Przeciwnie. Widzimy całe rzesze takich pieczeniarzy, oplatających administrację państwową, rządowe i samorządowe spółki, a nawet managment korporacji szczelną siecią, lepką i cuchnącą, w której strukturze najmniej istotne są wiedza, kompetencje i doświadczenie, a najważniejsze kto się do kogo i czym przylepia.
Oczywiście najciekawszym przypadkiem jest tu nasz beniaminek, w postaci Donalda Tuska, który podniósł umiejętność poruszania się w tej gmatwaninie do rangi sztuki. Z zawodu przewodniczący, choć był też podobno tenorem, choć śpiewać nie umie. Co najwyżej wyć. Oczywiście w porównaniu z postacią graną przez Jerzego Dobrowolskiego, możliwości ma nieporównywalnie większe. Może nawet zostać królem, a i zagrożenie spadkiem do niższej ligi w postaci "przemysłu terenowego" znacznie mniejsze, ale obydwaj mają jedną rzecz cementującą postać realnego wiecznego przewodniczącego, z komediowym wiecznym dyrektorem. Idealna niekompetencja. Jeden i drugi nie mają żadnej wiedzy i umiejętności. Ich kariery są możliwe jedynie dzięki temu, że w chwilowym zamroczeniu ludzie oderwali groblę od stawu.
I tak jak owe grono uczonych architektów i urbanistów z otwartymi gębami obserwuje jak filmowy dureń roz ..... wala plan osiedla, bez ładu i składu przestawiając klocki na makiecie, tak wytresowana przez media i korporacyjne szkolenia gawiedź, bez słowa i mikrograma myśli, łyka jak pingwin wszystko co wieczny przewodniczący ma do powiedzenia. Nikomu nigdy nie udało się złapać Tuska na zrobieniu czegoś sensownego, a jednak jak ów szczurołap z Hameln ciągnie za sobą tłumy, grając fałszywą nutę.
Kino Stanisława Barei ma wartość nieprzemijającą - i tu trzeba dodać- niestety. Wiecznych dyrektorów zastąpiliśmy wiecznymi przewodniczącymi, dając im możliwości " w rozmiarze europejskim" i nie oczekując niczego w zamian. Żadna siła polityczna nie jest od tej zarazy wolna, choć stopień bezczelności jednak bywa różny. I tak jak genialny Reżyser kazał swoim bohaterom badać zawartość cukru w cukrze, tak my powinniśmy badać zawartość niekompetencji w polityku, mając przy tym świadomość, że im wyżej zaszedł w strukturach międzynarodowych, tym większe prawdopodobieństwo, że jest ona krystaliczna.
Inne tematy w dziale Polityka