Jak powszechnie wiadomo narody dzielą się na mądre i głupie. Stworzone do dominacji, rządzenia i przewodzenia światu i te predestynowane do służenia, w warunkach ograniczonej suwerenności, co w języku prawa można określić mianem "ograniczonej zdolności do czynności prawnych". Przeszło tysiącletnie sąsiedztwo z Niemcami zdążyło w wielu Polakach wyrobić instynktowną chęć przypisywania nas do kategorii drugiej, zachodnich sąsiadów do pierwszej - i to zdecydowanie. Kto nie słyszał zalewu narzekań na polską niezdolność, bałagan, anarchię, chaos, lenistwo, pogardę dla zasad cywilizacyjnych, zestawianą z niemieckim porządkiem, odpowiedzialnością, pracowitością, ten nigdy nie miał kontaktu z rzeczywistością. Potężna siła stereotypu, wzmocnionego nieustającą od wieków propagandą, zrobiła swoje i nawet wśród pozornie niezależnych polskich polityków, odwołujących się do narodowej tradycji i to tej z czasów Skarbka z Gór co to wrzucał złoty pierścień do cesarskiego skarbca, albo grunwaldzkich mieczy, istnieje podświadomy kompleks niemieckiego rozsądku.
Przewodnia siła Europy mylić się nie może, prowadzi nas we właściwym kierunku i namaszczona przez Bidena staje się niekwestionowanym liderem, jak Ateny w Związku Morskim, ze skarbem na Delos. Obecnie przeniesionym do Frankfurtu. Sprzeciwiać się ani możemy , ani chcemy i nie stać nas nawet na znaną odpowiedź cynika Borowieckiego, udzieloną Kesslerowi w Ziemi Obiecanej, wskazującą, że punkt widzenia Niemca w ocenie Polaka, to perspektywa świni w spojrzeniu na orła.
W tak namalowanym obrazie niemieckiej doskonałości nic się zgodzić nie chce, a aby obnażyć całe zakłamanie, nie trzeba daleko szukać. Nie musimy wysilać się na przywoływanie monografii Hegla o ustroju Niemiec, który u schyłku XVIII w. był zdaniem filozofa największą hańbą w dziejach. Tylko najwytrwalszy badacz był w stanie zidentyfikować i opisać wszystkie organizmy państwowe wchodzące w skład Rzeszy, owe księstwa udzielne, biskupstwa, wolne miasta, królestwa, elektorstwa, palatynaty, tworzące mozaikę nie do usystematyzowania.
Starczy sobie tylko przypomnieć ostatnią wojnę, której naoczni świadkowie jeszcze żyją, a archiwalne materiały filmowe nadal przywołują obrazy nie dające się włożyć do szuflady "niemiecki rozsądek". Jeden z takich filmów jest szczególnie uderzający. Długi szereg wynędzniałych niemieckich jeńców, opuszczających ruiny Stalingradu, po wielu miesiącach morderczej walki, aby miasto zdobyć, a potem przeżyć w jego zgliszczach. Setki tysięcy młodych Niemców wysłanych w bezkresny step, aby zajmować cudze ziemie, mordować, palić i grabić. W połowie XX w., gdy wszyscy najważniejsi twórcy naszej cywilizacji zdążyli się już wypowiedzieć, opublikować swoje wiekopomne dzieła i wychować miliony uczniów. Po Niemcach to spłynęło. Kto ma wątpliwości, to powinien przeczytać rewelacyjny reportaż Józefa Kisielewskiego "Ziemia Gromadzi Prochy". Wędrówka po III Rzeszy, pod pozorem poszukiwania śladów Słowian Połabskich, pokazuje kraj podporządkowany przygotowaniom do bezwzględnej wojny, mającej być preludium do germańskiego ładu, zaprowadzonego pożogą i mordem. I nikt nie udaje , że nie wie. Wszyscy karnie jedzą chleb z trocin, starannie przestrzegają zakazu sprzedaży świeżego pieczywa, racjonują wszystko, jeżdżą na syntetycznej benzynie, podporządkowują się kulturze ersatzu - armaty zamiast masła. Wiadomo po co i nic co później nastąpiło nie jest żadnym przypadkiem, ani zaskoczeniem. Największy naród Europy zbroi się do agresji i bezwzględnego mordu. Bez mrugnięcia okiem i słowa sprzeciwu.
Pamiętam wspomnienia mojej Babci, w czerwcu 1941r. mieszkającej w okolicach Kosowa Lackiego, tuż nad granicznym Bugiem. W gospodarstwie stacjonowali Niemcy gotowi do ataku i świadomi tego po co się tam znaleźli. Babcia zawsze wspominała młodego oficera, przekonanego, że z Rosji nie wróci , ale gotowego do poświęcenia siebie i swoich podkomendnych. Dla Niemiec - po cudze.
A potem ten długi ciąg resztek 6 armii idących na zatracenie, do sowieckiej niewoli, z której wrócą nieliczni.
Monografista bitwy stalingradzkiej, Janusz Piekałkiewicz, wspomina historię z lat osiemdziesiątych, gdy na bezkresnym nadwołżańskim stepie odnaleziono wrak Junkersa, zaopatrującego "kocioł". Znaleziono w nim listy od oblężonych żołnierzy. Część wyrażała wiarę w wielkie Niemcy, ale sporo, jeszcze nie ocenzurowanych, zawierało gorzkie pytanie: co ja tu robię i dlaczego umieram? Zbyt późna refleksja niemieckiego rozsądku, słabo przebijającego się spod sztafażu morderczej hordy, wykorzystującej wszelkie zdobycze cywilizacji wyłącznie do zorganizowania najskuteczniejszej machiny do podboju.
Czy naród, który doprowadził siebie i innych do takich ekstremów, dla opisania których zabrakło słów i pojęć, może być w ogóle uznany za poczytalny? Wygląda na to, że z ochotą. Ba - entuzjazmem i bezwarunkowo. Znajdują się nawet ludzie żądający ponownego poskramiania "dzikich" na wschodzie, przez "najbardziej kulturalny naród Europy", który ochoczo spieszy do wykonywania swojej cywilizacyjnej misji.
Mamy "polski ład", plan odbudowy za niemieckie pieniądze. W ramach jego założeń chcemy odbudować Pałac Saski w Warszawie i zastanawiamy się, czy Niemcy za to zapłacą. Nawet jeśli, to już sobie to po wielokroć odbili. Podporządkowaliśmy się bowiem wszystkim założeniom projektu - i tym doktrynalnym, i tym finansowym. W przeciwieństwie do 1939r. stanęliśmy w jednym szeregu ze zwycięzcami. Dokąd nas zawiodą? Historycznie rzecz biorąc, nie byłbym optymistą. Najniebezpieczniejszy wariat to taki, który swoje szaleństwo maskuje pozorami stateczności i odpowiedzialności. Właśnie prowadzi nas za rękę.
Inne tematy w dziale Polityka