"Nie działo się w Dobrzynie nic bez Maćka rady", bo był kwintesencją Polaka. Godził pozorne sprzeczności, stateczną, senatorską wręcz wstrzemięźliwość, z przypomnieniem porywów młodości, spędzonej pod sztandarami Konfederacji Barskiej. Głęboko religijny, choć ( czemu ksiądz pleban przeczył ) miał jakiś instynkt, pozwalający przewidywać kiedy zaczynać siejbę, a kiedy zwózkę. Gdy wbrew jego przestrogom "Dobrzyńscy" ulegli emocjom i agitacji Gerwazego - skończyło się źle i stary Maciek musiał ratować sytuację swoim "prze - mysłem", czyli myśleniem 'do przodu", bardzo jednoznacznie kojarzącym się z "pro - methem". Jest w naszej narodowej epopei ledwie postacią drugorzędną. Wprawdzie ratuje wszystkich z opresji, ale w dalszym planie. Skromny, uczciwy, odważny i twardo stąpający po ziemi.
Cała nasza historia to rzesze takich Maćków, Rzędzianów, Zydorów Luśni, Panów Pasków, co to zawsze się potrafili o "gelt" u Duńczyków upomnieć, Franków Dolasów, jakimś szóstym zmysłem wychodzących z opresji, Ślimaków, Borynów, Kurowskich ( był taki bohater Ziemi Obiecanej, w powieści istotny, przez Wajdę zapomniany ). Tłumy ich. Polaków z krwi i kości, zrośniętych z Ojczyzną, kochających ją choć często "macochą im była" jak pisał arcypolak Stanisław Staszic, mieszczanin z pochodzenia.
Te miliony zapewniły nam trwanie, zbudowały zaplecze dla kultury materialnej, a i tej wyższej, wydały z siebie tych co "żywią i bronią" , zawsze zdolne do odrodzenia, po każdej klęsce. Jest w polskim pejzażu, oczywiście tym realnie polskim, a nie w koloniach prostokątnych pudełek i szklanych wież, coś niedopowiedzianego. I w przyrodzie, i w architekturze. Jakieś niedokończenie, takie zawahanie. Niby kamieniczka mogłaby, a nawet powinna mieć jedno piętro więcej, chałupka jest trochę zbyt skromna, powinna być nieco większa, murek wyższy, a kościółek obszerniejszy. Podobnie i przyroda. Jakaś taka umiarkowana, bez żadnej zuchwałości form i żywiołów. Jak ta polska architektura, szepcząca - licho nie śpi. Bo mamy to wszyscy, nie wierzę, aby ktoś z nas nigdy tego nie poczuł. Tej siły, która rozpędzonym nakazuje przyklęknąć. Dlatego tak szybko związaliśmy się z Krzyżem. Bo w tym naszym polskim pejzażu stał się najważniejszym elementem. Starczy się rozejrzeć. I oto będąc pacyfistycznie nastawionym "bożym ludkiem", pomiernym jak to kiedyś mówiono, pracowitym i zapobiegliwym w dbałości o swoje, po cudze nie sięgającym, zapracowaliśmy na łatkę "romantyków".
I to nie takich, co to wieczorem zasłuchają się w szmer drzew, kiedy "miesiąc wzeszedł", a "psy się uśpiły", aby następnego dnia iść do pracy "kiedy ranne wstaną zorze", tylko takich którym pracować się nie chce, którzy pracować nie potrafią, cały zapał mają na chwilę, niczego nie konstruują i nie budują, myśląc co najwyżej jak tu wszystkim wokół dokuczyć, najchętniej w pijanym widzie.
Oczywiście taką opinię budowali nam zaborcy, aby usprawiedliwić swoją żarłoczność. Po nich wszystkich nic nie zostało. Habsburgowie w niewiele ponad sto lat po tym, jak w granicach swojej koślawej monarchii zamknęli Końskie i Wenecję, zamienili się w zwykłych obywateli różnych republik, powstałych na gruzach ich włości. Romanowowie skończyli jeszcze gorzej, po Hohenzollernach i ich złowieszczych Prusach pozostał Kaliningrad.
Po rozbiorach rozwijaliśmy się jako społeczeństwo w tempie zawrotnym, w opozycji do tych rozdzierających nas sił, po to , aby w czasach największej trwogi zawsze okazać siłę i moc trwania, która nie bierze się ze słomianego ognia, tylko żmudnej pracy pokoleń. Z trzeciego planu Maćków Dobrzyńskich. I choć Mickiewicz takich ludzi zauważył, i jakąś tam cześć im oddał, to jednak on, pospołu z wyznawcami podłożył kamień węgielny pod ten niesłychany stereotyp, z którym zmagamy się do dziś. Inni romantycy i nie myślę tu wcale tylko o Krasińskim, czy Słowackim, ale głównie o Mochnackim i Lelewelu, byli w tym względzie jeszcze gorsi.
I na nic zapewnienia, że Mickiewicza, a tym bardziej pozostałej dwójki wieszczów nikt nie czytał. Nakłady ich dzieł nie przekraczały kilkuset sztuk i sprzedawały się latami. Jeśli ktoś z miał w ręku pierwodruk "Pana Tadeusz" to wie, że to mała w istocie książeczka, zazwyczaj nie nosząca zbyt wielu śladów czytania. Miała nakład ledwie 1.500 egzemplarzy i tak zawrotny jak na ówczesne realia. Pierwsze polskie edycje okazały się klęską dla wydawców. Warszawski księgarz Samuel Merzbach odkupił od dzieci Mickiewicza prawa autorskie do wszystkich jego dzieł, wyjednał zgodę na ich wydanie, zainwestował w piękny druk i ryciny. Opublikował w 1858r. w ośmiu tomach, fakt, że ze sporymi ingerencjami cenzorskimi, ale jednak - i poniósł spektakularną klęskę finansową. Mickiewicz się nie sprzedawał. W przeddzień wybuchu powstania styczniowego. O Słowackim i Krasińskim nawet nie ma co wspominać. W zasadzie pisali do szuflady. Jeśli ich dzieła "na bieżąco" przeczytało ze trzysta osób, to i tak był to sukces.
A jednak jakimś cudem to oni wyznaczyli kanon. Zastanawiające zjawisko i trudno wytłumaczalne. Dzięki tym ludziom postrzegani jesteśmy jako szaleni romantycy , a nie ludzie twardo stąpający po rodzinnym gruncie i umiejący z niego czerpać, to wszystko, czym człowiek żyć powinien. Ciągnie się za nami ten "romantyzm", stanowi punkt odniesienia przy każdej dyskusji o "narodowym charakterze" i zawsze różni Beniowscy, Hrabiowie Henrykowie, Gustawowie - Konradowie, zasłonią tych Maćków Dobrzyńskich. Zawsze bezradnego cara, władcę imperium przegrywającego wszystkie wojny, będziemy postrzegali jako "mocarza jak Boga silnego, i jak szatan złośliwego" bo tak napisał wieszcz. Ów mocarz chwilę po upokorzeniu w rdzeniu swojego imperializmu, stał prawie goły na petersburskim placu, przy trzaskającym mrozie, bo tylko na taką formę samobójstwa pozwalała mu religia.
Przez tą romantyczną mgłę nie dostrzegamy takich bohaterów jak choćby Rufin Piotrowski, którego genialna ucieczka z Syberii, przygotowana z iście polską fantazją, osadzoną w realiach czasu i miejsca, powinna stanowić wzorzec metra na to kim jesteśmy.
No właśnie - kim jesteśmy? Mistrzami destrukcji, czy jednak konstrukcji, twardo stąpającymi po ziemi, zawsze dostosowanymi do okoliczności i wychodzącymi z największych opresji? Czy potrafimy wykorzystywać czas pokoju, gdy nikt na nas nie napada, do budowy trwałego dobrobytu, czy też raczej jesteśmy niezdolnymi do współpracy egoistami, zapatrzonymi w siebie, śniącymi o złotym rogu?
Tak na marginesie - "ostał ci się ino sznur" to wbrew pozorom nie jest zachęta do skorzystania z pętli i założenia jej sobie na szyję. Róg nosiło się na sznurku, przytroczonym do pasa. Jak się go zgubiło, to zostawał sznurek. Może lepiej obywać się bez złotych rogów. Przecież potrafimy.
Inne tematy w dziale Kultura