W naszej epoce bezklasowego społeczeństwa, w której ( przynajmniej formalnie ) wszyscy mamy równe prawa, o dobrym urodzeniu decyduje czas i miejsce, a nie wyłącznie rodzinne uwarunkowania. Ze wszystkich powojennych pokoleń, najwięcej szczęścia w tym względzie miało moje, czyli ludzie urodzeni w drugiej połowie lat sześćdziesiątych i na początku lat siedemdziesiątych. Wczorajsza notka Bazylego, mojego rówieśnika, przywołująca wspomnienia o latach kształtujących nasze charaktery i postawy, skłoniła mnie do garści refleksji , na temat tego skąd się wzięły, co uwarunkowało nasze życie i dlaczego w przestrzeni publicznej zajmujemy dość specyficzne miejsce.
Nie pomylę się chyba jeśli stwierdzę, że największym przeżyciem naszego późnego dzieciństwa/wczesnej młodości był stan wojenny. Kończył definitywnie sielską epokę Gierka, a uświadamiał z całą mocą w jakich żyjemy realiach. Przy czym ci , którzy w pokoleniowej sztafecie wyprzedzali nas o krok, albo pół, odczuli ten moment znacznie gorzej niż my. Dla nich to był tragizm w czystej postaci, dla nas bardziej jakiś teatr absurdu, nieudany happening starych umundurowanych grzybów, żywcem wyrwanych z minionej epoki, jak uczestnicy obrad kongresu krasnoludków w Kingsajzie Machulskiego. Gdy stan wojenny się kończył szedłem akurat do pierwszej klasy liceum, podejmując pierwszą ważną decyzję w życiu, bo podówczas wybór szkoły średniej i profilu klasy w liceum, już coś oznaczał. I tego wyboru trzeba było dokonać w oparciu o taką właśnie główną przesłankę - oto żyjemy w kraju rządzonym przez wojsko, zależne od potężnego sąsiada, nie reprezentujące ani na zewnątrz, ani wewnątrz polskich interesów. Bez widocznej perspektywy zmiany, bo przecież przed chwilą, taką właśnie brutalnie zduszono.
Tyle, że nas to nie zniechęcało. Stan wojenny nie był dla nas kolejną z licznych traum przynależnych pokoleniom wcześniejszym. W porównaniu z przeżyciami niestarych jeszcze dziadków był jak muśnięcie skrzydeł motyla, nie mógł nam odebrać wiary, bo byliśmy za młodzi, ani nadziei, bo groteska czasów późnego Jaruzelskiego, była tak krzycząca, że nikt nie wyobrażał sobie, aby mogła długo trwać. Jak to się miało zmienić - nikt nie wiedział, ale że zmienić się musi - przeczuwali wszyscy.
I zmienialiśmy mimowolnie, dorastając w dziwnej atmosferze nabytego w dzieciństwie dualizmu. Bo nasze życie od dziecka biegło po dwóch torach. Oficjalnej propagandy i akademii ku czci, splecionej z życiem podwórek, w którym kawały o Polaku, Rusku i Niemcu, demolowały przekaz wszystkich ówczesnych propagandowych mediów. Biegliśmy na "Klossa" i "Czterech Pancernych", wiedząc przy tym, że to kompletna lipa. Zapisywano nas do TPPR, ale w każdych możliwych zawodach sportowych, zwłaszcza w Wyścigu Pokoju, najważniejszą sprawą było ogranie "Ruska". Gdy starsi przeżywali 1976r. przez pryzmat Ursusa i Radomia, my zarywaliśmy noce, aby oglądać pamiętne dla naszego sportu Igrzyska w Montrealu, z niezapomnianym finałem siatkówki. Bo przecież w nim wygraliśmy z "Ruskimi".
Ten dualizm przybierał czasami formy wręcz metafizyczne. Chodziłem do szkoły podstawowej imienia Teodora Duracza , wyjątkowo podłej komunistycznej postaci, ale już działająca przy szkole drużyna harcerska nosiła imię "Baonu Zośka". Szkolna stołówka zaopatrywała w obiady i Panią Duraczową, i Panią Bytnarową, matkę "Rudego". Mieszkały obok siebie w Alei Niepodległości, a te obiady nosiliśmy my, raz jako harcerze, raz jako przedstawiciele samorządu szkolnego. Hufiec mokotowski nosił imię "Szarych Szeregów", więc to co dzisiaj stało się w Warszawie piękną sierpniową tradycją, wtedy przezywaliśmy pod koniec października, ruszając tłumnie na Powązki sprzątać kwatery powstańcze harcerskich baonów i chyba nic bardziej nas nie kształtowało niż ten las brzozowych krzyży, z tabliczkami upamiętniającymi poległych, z których niewielu przeżyło więcej niż 20 lat. A opowieści o Nich z ust Pani Bytnarowej, czy Stanisława Broniewskiego "Orszy", częstego gościa naszych zbiórek, to przeżycia nie do zapomnienia, których żadna propaganda przytłumić nie mogła.
A na propagandę byliśmy wyczuleni szczególnie i generalnie wśród podwórkowej gawiedzi, a większość z nas tym właśnie była, obowiązywało powszechne i instynktowne przekonanie, że to co w telewizji, albo radiu - jest zasadniczo lipą. Wiadomo bowiem, że amerykańskie filmy są lepsze niż "ruskie", podobnie jak samochody i wszystko inne, jak coca - cola, przy kwasie chlebowym. I choć żyliśmy skromnie, ciesząc się namiastkami wielkiego świata, jak coca - cola ( albo regionalnie pepsi ) właśnie, gumy do żucia z "historyjkami", mali żołnierze, albo ABBA w Studiu 2 , komiksy i adidasy, to nie mieliśmy poczucia biedy. Tą dopiero zobaczyliśmy później. Bo nasz świat runął w 1980r. i niemal równo z nastoletnością , zobaczyliśmy z bliska w jakim bagnie żyjemy.
Byliśmy pokoleniem rozmowy. Gadało się wszędzie, przy byle okazji, bez cenzury i strachu. Zebranie czwórki do brydża, albo dwunastki do gry w piłkę nie stanowiło problemu, a gdy ludzie są ze sobą i rozmawiają, to żaden durny reżim trwać nie może. Czasy liceum to tylko wzmocniły, budząc we wszystkich potrzebę jakiegokolwiek zaangażowania i doprowadzenia do zmiany. Niemała część chciała emigrować, ale niemniej liczna chciała swoją aktywnością i zaangażowaniem zmienić Polskę. Staraliśmy się zdobywać wiedzę i informacje, bo chyba też jesteśmy ostatnim pokoleniem tak zawzięcie czytającym. To zostało, a też było dualistyczne. W mojej silnie opozycyjnej szkole zdobycie "bibuły", czy bezdebitowych książek nie stanowiło problemu, a po szkole "Empik" na Dąbrowskiego dostarczał całego spectrum prasy oficjalnej, ale też międzynarodowej. Bieglejsi w angielskim, rosyjskim, czy niemieckim, tłumaczyli, przepisywali i "sprawozdawali" innym.
Upadek komuny był mimo wszystko nieoczekiwany. Dał nam lukę i szansę, aby wyłącznie dzięki wiedzy i wykształceniu zaistnieć w sensie gospodarczym, nawet jeśli ktoś nie miał żadnych koneksji. Okienko było otwarte krótko i się szybko zatrzasnęło, bo III RP niemal natychmiast pokazała swoje prawdziwe oblicze postkomunistycznej i postesbeckiej sitwy, korumpującej dawnych bohaterów, albo tylko obnażającej ich prawdziwe umocowania. Wielu nas z tej szansy skorzystało, mając teraz co opowiadać, w ramach wspomnień o początkach polskiego kapitalizmu, budowanego przez nas czynnie. Było, minęło. Noc teczek odarła nas ze złudzeń co do prawdziwych mechanizmów władzy "demokratycznego państwa prawa" i tego, kto wylewał fundamenty pod naszą "wolność". Jeśli jednak patrzymy na współczesną Polskę, jako mimo wszystko kraj sukcesu, tak daleki od tego jaki pozostał we wspomnieniach epoki Jaruzelskiego, to z dumą możemy powiedzieć, że to w dużej mierze dzięki nam. Dzieciakom spod trzepaków, podwórek, dziwnych zakamarków, Jarocinów i wakacyjnych włóczęg po Polsce, po stacjach, od których widoku "pękały oczy".
Inne tematy w dziale Społeczeństwo