Wścieklizna zabija około 60 tysięcy ludzi rocznie. W Polsce wprawdzie występuje śladowo, ale nie jesteśmy krajem od tej choroby wolnym. Nazwa prawdopodobnie pochodzi od najbardziej widocznego objawu - ślinotoku zainfekowanego organizmu. Chore zwierzę staje się agresywne i "ciekłe" wydzielając duże ilości spienionej śliny. Jako dziecko spotkałem takiego wściekłego czy "ciekłego " lisa, w efekcie dostałem serię zastrzyków w mięsień brzuszny, a co gorsza straciliśmy też psa , który tego lisa zagryzł. W każdym razie kiedyś była to choroba dość częsta, stąd w polszczyźnie określenie osób prezentujących niepohamowaną złość wiążące ich stan z wyglądem "wściekłego".
Ostatnie demonstracje wprawdzie odsyłają to miano do lamusa, zastępując je zaczerpniętym ze słownika ludzi kilkuwyrazowych "wkur.....m", ale nie chcąc wdawać się w dywagacje kim są i skąd się wzięły kobiety "wkur...ne", pozostanę przy bardziej tradycyjnym określeniu stanu ducha i emocji protestujących.
W średniowieczu karierę zrobiło hasło "powietrze miejskie czyni wolnym" plastycznie oddające stan mieszkańców ówczesnych miast. Najczęściej niezależnych od feudalnego systemu podporządkowania. I choć potem rola takich ośrodków się zmieniała, to w wielkich skupiskach ludności łatwiej było o osobistą wolność i uzyskanie praw podmiotowych. Miasta przeszły długą ewolucję, od ośrodków administracyjnych, rzemiosła i handlu, czy miejsc spełniających istotne funkcje militarne, poprzez miasta przemysłowe z dominującą w strukturze ludności rolą klasy robotniczej - po współczesne metropolie. Wydawałoby się, że proces osiągania dobrobytu i obywatelskich swobód właśnie dobiegł końca i zamknął się w wielopłaszczyznowym bycie jakim jest dzisiejsza aglomeracja. W tym aspekcie cywilizacja raczej nie powinna mieć nic więcej do powiedzenia. Osiągnęliśmy dobrostan nie dający się z niczym porównać i wykształciliśmy klasę ludzi, przy których bledną wszelkie znane minione byty społeczne. Oto młodzi, wykształceni, wielkomiejscy. Szczęśliwi ludzie, chcący swoim szczęściem podzielić się z całym światem.
I wszystko by się w tym obrazie zgadzało, gdyby nie usilnie pojawiający się obraz przedstawicielki takiej właśnie warstwy, wykrzykującej do osób zasłaniających dostęp do Kościoła Świętego Aleksandra coś w stylu: No chodźcie tu k....., ch......, p.....ne, j....ne pi....y! K........y! W.......ć! Chyba niczego nie pominąłem.
Scena niezbyt oburzająca, widywało się gorsze, choć może nie pod kościołami. Zastanawia jednak, co taką osobę pobudza do tego typu ekspresji? Raczej nie wirus powodujący wściekliznę, tylko jakieś inne przesłanki, nie pozwalające owej manifestantce i tysiącom jej podobnych spokojnie delektować się swoim statusem wolnego i szczęśliwego człowieka, w wolnym i szczęśliwym mieście?
Może to kościoły, uwierające tą księżniczkę jak owo ziarnko grochu w słynnej ( przynajmniej kiedyś ) bajce Andersena? Wątpliwe. Przecież ci ludzie mogą sobie spokojnie żyć, tak jakby żadnych kościołów nigdy i nigdzie nie było. Bądźmy poważni. Wpływ Chrześcijaństwa na postawy tego typu pań ogranicza się do pewnych niedogodności związanych z dniami wolnymi w katolickie święta, choć tu można też wyciągnąć pewne korzyści. Poza tym żyją jak chcą, z kim chcą, gdzie chcą, a Kościół to im może mniej niż one Kościołowi. Proboszcz technoparty nie przerwie, one Mszę i owszem.
A zatem przyczyna tej furii musi mieć inne podłoże. Trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź, choć szukać trzeba, bo masa tej demonstrującej młodzieży wcale się nie prezentowała jak ludzie przekonani o swojej wartości, pewni racji i świadomi celów. Przeciwnie. Jakoś bardziej wyglądali na sfanatyzowany tłum, wznoszący entuzjastyczne okrzyki po każdej spadającej do kosza głowie księdza, arystokraty, czy burżuja. Je....ć! W.....ć! K.....yyy! Tak się nie zachowują wolni ludzie. W polskich miastach powietrze nie pachnie wcale wolnością, a pełne jest "wścieklizny".
Swego czasu internety obleciał żart o prezesie korporacji, który patrząc z wysokiego piętra swojej szklanej wieży i widząc w dole dawnego znajomego, wyglądającego na lumpa, siedzącego na ławeczce i z uśmiechem spoglądającego w słońce, zaczyna się nagle zastanawiać nad swoją kondycją, a rozważania kończy bezradnym: co k....a poszło nie tak?
Mam wrażenie, że te rzesze młodych, wykształconych, otwartych i tolerancyjnych ludzi, właśnie zaczęły odczuwać, że im też pójdzie nie tak. Na razie to tylko instynkt. Nutka niepewności w idealnym świecie, może nawet nieuświadomiona. Cały ich świat w parę miesięcy wywinął kilka esów floresów i nikt nie zapanuje nad tym dojmującym brakiem wiary w przyszłość. A to musi wywołać frustrację. Tą zaś najłatwiej wyładować na najsłabszych. Takich, których żaden sąd, redaktor, czy polityk nie obroni. Oczywiście słabość Chrystusa jest tu pozorna, ale skąd oni mają to wiedzieć? Kopnąć bezkarnie można to kopią. Tak to kojarzą. Takie im pokazano zło. Nie trucizna ze szklanych wież, odbierająca wolność i samodzielność na tysiące sposobów, w każdej sekundzie, tylko Krzyż. Bo z Krzyżem wiąże się propozycja niesienia. A na to nikt nie jest przygotowany, zwłaszcza w takich miejscach jak wielkie miasta.
Co nas czeka? Na szczęście na zasadzie "Pfaizer ex machina" , po odpowiednim rozstrzygnięciu wyborów w Stanach pojawiło się cudowne antidotum na robaka gryzącego niemiłosiernie nasz dobrostan i niszczącego wyobrażenie o trwałości "cywilizacyjnych zdobyczy" w postaci łażenia dzień i noc po świątyniach handlu i innych tego typu przybytkach. Niedługo wszystko wróci do normy, wielkomiejscy światli ludzie przestaną toczyć wściekłą pianę, stare dziady zejdą ze sceny, najlepiej na cmentarz, a do wielkich miast wróci spontaniczna radość i uśmiech, i znów będzie można pójść na sześciokolorową paradę.
A potem? Potem windą w górę i windą w dół.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo