Wprawdzie bezpośrednio z przedstawicielami rodzimej Palestry miałem się okazję osobiście zetknąć dopiero w czasie studiów, ale wcześniejsze śledzenie relacji z procesu morderców Księdza Jerzego dało mi jasny pogląd kim powinien być adwokat. Oczywiście szczególne wrażenie robili oskarżyciele posiłkowi - Jan Olszewski, Krzysztof Piesiewicz, Edward Wende. Sławę mecenasa Piesiewicza dodatkowo wzmagała jego aktywność jako scenarzysty. Adwokat to był ktoś. To człowiek instytucja, mówca ze szkoły Kwintyliana, erudyta, na dodatek niezależny finansowo. Legenda rosła wraz z procesami politycznymi i bezkompromisowością obrońców w walce ze zgniłym systemem późnego Jaruzelskiego.
Z czasem, w miarę poznawania tego środowiska i realiów pracy mecenasów, zapał mi przechodził, a gdy przełom roku 1989 otworzył dla studentów i absolwentów prawa inne, nieznane wcześniej możliwości, wszelkie myśli o aplikacji adwokackiej, czy jakiejkolwiek innej z lekkością porzuciłem, choć jak twierdzi wielu, prawnik bez aplikacji w ogóle nim nie jest, co z pokorą musiałem po wielokroć przyjmować do wiadomości.
Nastanie "wolnego rynku" przyniosło zagładę etosu adwokata. Jeszcze słuchając mowy Premiera Jana Olszewskiego w pamiętną czerwcową noc, mogłem sobie wyobrazić tych wielkich rzymskich prawników, jak Cyceron i ich wspaniałe oracje, ale to był łabędzi śpiew. Noc teczek obnażyła wiele życiorysów. To co działo się później, w zawrotnym tempie niszczyło resztki autorytetu.
Wychowując się na Służewcu i mając, co tu kryć, sporo znajomych i towarzyszy lat dziecinnych, których kręte ścieżki zaprowadziły z wyścigów na ławy oskarżonych, miałem okazję wysłuchać masy zawstydzających relacji o gwiazdach polskiej Palestry. Przygnębiający efekt wywołał zwłaszcza proces "Pershinga", gdy ów po odczytaniu wyroku skazującego wykrzyczał do swojego obrońcy, największego z wielkich: "Ty ch....., wziąłeś miliard, a ja idę siedzieć?".
Żadna większa afera gospodarcza, żaden proces komunistycznych zbrodniarzy, mniejszej czy większej rangi, żaden gang, czy zorganizowana nikczemność nie mogły się obyć bez swoich mecenasów, najlepiej z głośnym nazwiskiem. I upadali - jeden po drugim, najczęściej z gębą wypchaną frazesami, o tym jak to adwokat musi bronić z przekonaniem i przy użyciu wszelkich środków najgorszego nawet zbrodniarza. Ale nigdy nie mówili za ile. Bo tych bandyckich chudopachołków, nie mających grosza, którym państwo musiało zapewniać obrońcę z urzędu, nie chciał bronić nikt, poza ostatnimi w rankingach.
Gdy reformy Zbigniewa Ziobry otworzyły zawody prawnicze, pod hasłem walki z nim, jako "niszczycielem polskiej adwokatury", stanęła większość adwokatów, żałosnych przeważnie w swoich żalach nad upadkiem etosu, dawno już utytłanego w substancji, która zawsze na wierzch wypływa.
Z kim mamy do czynienia pokazała najpierw afera reprywatyzacyjna, a potem zaciekła walka o "wolne sądy", której twarzą został Roman Giertych. Koniec wieńczy dzieło. Dzieło zniszczenia tego co winno być narodowym skarbem, a jest prywatnym łajnem.
Komentarze
Pokaż komentarze (266)