Rosyjski dramatopisarz Aleksander Gribojedow stał się sławny dzięki komedii "Gore ot uma", przetłumaczonej na polski przez Juliana Tuwima jako "Mądremu biada". Ów "um" to jedno z najważniejszych słowiańskich pojęć. Bo dzięki niemu pojmujemy inne. Możemy "um" okazywać roz - um, możemy przy jego pomocy tworzyć myśli um - mysl, ale też coś umem "jąć" zdobywając umiejętność lub umiejętności. Bez "um" to stan przykry, w zasadzie uniemożliwiający ocenę tego co zdobywamy za pomocą zmysłów, jak choćby rzeczy - widzialnych, a więc rzeczywistości.
Kto zna Mistrza i Małgorzatę pamięta zapewne, że Behemot z Korowiowem puścili z dymem rzekomy dom Gribojedowa, w trakcie swoich wędrówek po Moskwie, w których czynili smutne obserwacje, co do zachowań jej mieszkańców. Bezumnych.
Mam poważne podejrzenie, że gdyby Woland ze swoją świtą pojawili się we współczesnej Warszawie, ich zdumienie ( znów ten "um" ) mogłoby być daleko większe, zwłaszcza w przypadku spotkania z władzami Stolicy, lub "aktywistami miejskimi". Słowo "aktywista" robi ostatnio zawrotną karierę i trzeba przyznać , że w zasadzie wyparło już starego, poczciwego słowiańskiego "działacza". Ten ostatni rzeczownik zbyt jaskrawo kojarzy się ze zwrotami typu: "działacz partyjny", "działacz młodzieżowy", albo co najgorsze "działacz sportowy" - czyli generalnie z wszędobylskimi, tępymi, dokuczliwymi i przekupnymi typkami, żyjącymi od imprezy do imprezy i od zjazdu do zjazdu. Działacz, podobnie jak Murzyn musi zejść ze sceny, pokonany przez "aktywistę" lub "animatora". Wprawdzie to częstokroć ten sam, albo taki sam jegomość, ale nowocześniej brzmiący i nie w garniturku z Samopomocy Chłopskiej w odcieniu brązu, żółtej koszuli i krawacie typu "łopata" ( + ewentualnie "pedałówka ). Obecny działacz, przepraszam - aktywista oczywiście ma z reguły modne trampki, dżinsy i koszulę, pozornie ubrany jest niedbale, bez tej wyszukanej elegancji swojego prototypu i raczej spotkać go można przy produktach dziwnej nazwy, konsystencji i smaku, niż z twarzą wtuloną w kotlet schabowy panierowany. Aktywista jest nowoczesny, zna języki, jego strój kosztował fortunę, poglądy ma rzecz jasna postępowe, wszystko wie lepiej, a już zdecydowanie najlepiej wie jak powinien być urządzony świat. Nie żeby to wynikało z jakiegoś um - jęcia, to pogląd wypracowany w trudzie niekończących się rozmów z takimi samymi aktywistami, podobnie wyglądającymi i myślącymi (?) niezależnie od wieku.
Najbardziej wpływowi , a zarazem najbardziej szkodliwi są aktywiści miejscy. Wykute w ogniu dyskusji przekonania i wizje z zadziwiającą skutecznością udaje im się wcielać w tkankę miejską, przy zachwycie lewicowych mediów i entuzjazmie włodarzy miast.
Miasto w ujęciu historycznym to produkt tysięcy lat tradycji. Od małych skupisk otoczonych ogrodzeniem, z konieczności zamykających ludzi na małej przestrzeni, po ogromne aglomeracje o milionach mieszkańców - rozwój przebiegał naturalnie, a rozwój miast był możliwy tylko dzięki technicznemu przezwyciężaniu barier komunikacyjnych i infrastrukturalnych. Jeszcze Aleksander Kraushar w dziele "Typy i Oryginały Warszawskie" opisującym miasto czasów Królestwa Kongresowego, wiele uwagi poświęcił nosiwodom. Własnie - wodę trzeba było nosić na grzbiecie, co dziś wydaje się nieprawdopodobne, przynajmniej do kolejnej prezydentury Trzaskowskiego. Rozwój komunikacji umożliwił rozrost miast i wprowadzenie do sfery marzeń pojęcia domku z ogródkiem na przedmieściach. I tak to się realnie i naturalnie rozwijało. Do czasu nastania korporacji i deweloperów. Teraz najcichsza okolica nie zna dnia, ani godziny, a zrealizowane wielkim kosztem marzenie, może z dnia na dzień stać się koszmarem. Z tym zjawiskiem miejscy aktywiści nie walczą. Skupili się na zupełnie innych celach, z których głównym wydaje się obecnie chęć zamienienia centrów miast w wieś, lub choćby jej namiastkę. Nie mam tu bynajmniej na myśli migracji ludności, tylko kwestię rozwiązań komunikacyjnych i przyrodniczych. W centrach ma nie być samochodów i jak najmniej ludzi. Poza tymi zamkniętymi w szklanych wieżach, do których mogą się przedostawać pod ziemią, w centrum mają przebywać tylko osoby nie zaprzęgnięte do żadnej upokarzającej pracy i nie licujących z godnością ludzką zajęć. Serce miasta to miejsce dla perypatetyków i kontemplatorów przyrody, zdrowo myślących i nie jedzących mięsa. Reszta wynocha.
Właśnie zrealizowano kolejny pomysł - choć to nieadekwatne słowo, bo sugerujące, że to efekt jakiejś myśli - w postaci zamknięcia części jezdni na Placu Zbawiciela, zwanym w slangu Zbawixem, pewnie wkrótce "Z" odpadnie. Dla podróżujących Marszałkowską w stronę Centrum to katastrofa, która pewnie rozleje się na inne ulice, Mokotowską, Polną, Aleję Tysiąclecia. Ale kogo to obchodzi, ważne aby kilku bezumnych miało swoją satysfakcję i mogło rozstawić stoliki kawiarniane bezpośrednio na jezdni i nazwać to z niejasnych powodów "ogródkiem".
W większych miastach już dawno elektorat przestał głosować na "umnych" i "bezumnych",zastępując ich "nowoczesnymi" i "zacofanymi", a ci ostatni jak wiadomo szans nie mają. A więc mądremu biada i miastom też.
Inne tematy w dziale Polityka