Z czytelnictwem w Polsce zazwyczaj był problem. Nieprzypadkowo literat, poeta, dziennikarz, a nade wszystko wydawca - Franciszek Salezy Dmochowski, we wspomnieniach z okresu Królestwa Polskiego przed "rewolucją listopadową" opisywał swoje doświadczenia jako zmagania z "nieczytelnictwem". Wydawane najczęściej w 1000 egzemplarzy pozycje, sprzedawały się przez kilka lat, po wielu przecenach, a i tak częstokroć połowa nakładu szła na przemiał. Jedynym bestsellerem okazały się "Śpiewy Historyczne" Juliana Ursyna Niemcewicza, których trzy następujące po sobie rok po roku piękne wydania, osiągnęły łączny nakład przekraczający 15.000 egzemplarzy, a może i więcej.
Sytuacja zmieniła się dość radykalnie w drugiej połowie XIX w. i dzięki głównie Kraszewskiemu, Łozińskim i Sienkiewiczowi, nakłady poszybowały w górę, a czytelnictwo się bardzo upowszechniło.
Po wojnie obcowanie z książką stało się już bardzo powszechne, w moim pokoleniu, urodzonym pod koniec lat sześćdziesiątych było czymś naturalnym, a zdobycie wielu pozycji, mimo wysokich z dzisiejszej perspektywy nakładów, graniczyło z cudem.
Osobiście nauczyłem się czytać w dość specyficzny sposób, co w znacznym stopniu zadecydowało o moich czytelniczych zainteresowaniach. Wakacje spędzałem na wsi, u jednych bądź drugich dziadków, a ponieważ ci po kądzieli mieszkali w sporej odległości od miasteczka - Kosowa Lackiego, więc codziennie musiałem pokonywać z Babcią długą dosyć drogę, której skrót biegł przez cmentarz. Sam nie wiem jak to się stało, ale przy pomocy Babci nauczyłem się czytać z nagrobków i zapewniam, że tablica Jan Mąka, żył lat 57 jest równie dobrym materiałem do nauki i składania liter jak elementarz Falskiego. Nagrobki dzieliły się na ciekawe i nieciekawe, a najbardziej interesujące opatrzone były dodatkami typu - zginął śmiercią tragiczną. Moje pytanie co to znaczy, było wodą na młyn Babci, która jak typowa wiejska kobieta wiedziała wszystko, kto wpadł pod pociąg, kto się utopił, kogo zadźgali na zabawie, a kto nie wrócił z wojska. Wszystko co potrzebne aby rozbudzić literackie zainteresowania. W konsekwencji ominęła mnie tzw. literatura dziecięca, z jednym wyjątkiem - Bajek Brzechwy.
Na koniec edukacji przedszkolnej absolwenci wystawili wiersz "Na straganie" z podziałem na role. Zostałem selerem, co było o tyle interesujące, że seler wtrąca swoją kwestię kilkakrotnie, więc trzeba było dobrze znać cały tekst, aby we właściwym momencie, z zatkanym nosem powiedzieć: "a to feler, westchnął seler". Wiersz prawdopodobnie wkrótce zostanie zakazany, roi się w nim bowiem od różnych niepoprawnych politycznie wątków, od ksenofobii buraka, stroniącego od cebuli, po dekadencką rezygnację kapusty, kończącej spory smętnym stwierdzeniem o nieuchronnej śmierci w zupie. W każdym razie owa inscenizacja zainteresowała mnie całą twórczością Brzechwy i gdy dzieci dukały literki z Elementarza, ja czytałem "Szelmostwa lisa Witalisa". Potem szybko się przerzuciłem na Mistrza Niziurskiego i oczywiście komiksy, w tym Klossa, Podziemny Front, Kapitana Żbika, Relax, Tytusa. Dzięki Klossowi zresztą, już w pierwszej klasie wzbiłem się ponad przeciętność, kompletując wszystkie dwadzieścia odcinków.
Czytając zawsze bardzo dużo, na każdym etapie swojego życia i edukacji, nagle zauważyłem niepokojące zjawisko, najpierw tylko przeczuwane, ale w ostatnich latach boleśnie potwierdzone w czasie walki o "wolne sądy". Nikt nie czyta. Przynajmniej ci występujący w telewizji. Wprawdzie ostatnio wszyscy dyskutanci, zmuszeni do przesiadywania w domach, z uwielbieniem filmują się na tle bibliotek, co sprytniejsi nawet z fototapetami starodruków, ale mam wrażenie jakiejś mistyfikacji.
Pamiętamy apogeum walki o reformę sądownictwa, gdy wszyscy, od profesorów wyższych uczelni, nie wiedzieć czemu określanych mianem "wybitnych konstytucjonalistów", poprzez wszechwiedzących dziennikarzy, pomniejszych komentatorów, aż po panie z recepcji warszawskich szklanych zamków, trąbili o monteskiuszowskim trójpodziale władzy, zapewniającym niezależność i niezawisłość sądów. Zrobiło mi się okropnie wstyd, bo uważając się za człowieka nieźle wykształconego, zorientowałem się, że nic nie wiem o szczegółach zasad Monteskiusza, tak dobrze znanych milionom obywateli, zwłaszcza tym paradującym w koszulkach z napisem konstytucja, zasłuchanym w opinie "wybitnych prawników"
Przyzwyczajony do czytania, postanowiłem nadrobić dystans, w sposób odpowiadający zasadom pełnej intelektualnej skruchy. Akurat szczęśliwie pojawiło się na Allegro przedwojenne wydanie "O Duchu Praw" z 1927 r., tłumaczenie Boya, przedmowa Profesora Wacława Makowskiego, Wydawnictwo - F. Hoesick, nic dodać nic ująć. Jeszcze jakieś 15 lat temu u progu moich bibliofilskich zainteresowań bałbym się, że książka osiągnie jakąś wysoką cenę, ale zdobyte doświadczenie, podpowiedziało mi, że skończy się na pięciu dychach, bo w kraju tysięcy bogatych prawników, inwestujących miliony w wypasione fury i koks, nie znajdzie się nikt kto stanie do licytacji takiego rarytasu. Nie pomyliłem się.
Przystąpiłem do czytania, w poszukiwaniu zasad "monteskiuszowskiego trójpodziału władzy". Już jednak przedmowa zapaliła mi lampę ostrzegawczą, bo sam autor twierdził, że bardzo wielu będzie się na jego dzieło powoływało, ale tylko nieliczni je przeczytają. Dwa tomy mają blisko tysiąc stron, z czego 80% tekstu to rozważania o stosunkach feudalnych za Merowingów, prawie Franków Salickich i Rypuarskich. Kicha. Nuda. Ale słowo się rzekło przeczytałem od dechy do dech. O trójpodziale władzy jeden krótki rozdział, z którego wynika, że obok władzy ustawodawczej i wykonawczej, autor istotnie wyróżnia jeszcze trzecią, ale bynajmniej nie jest to władza sądownicza. Jaka nie zdradzę, męczcie się Państwo sami. W każdym razie Monteskiusz wprost jest wrogiem stałych sądów, a o sędziach zająknął się tylko tyle, że powinni być wybierani na czas tzw. roków sądowych, a potem przeganiani gdzie pieprz rośnie.
Świat zawalił mi się na głowę. Straszliwe odkrycie, świadczące o tym, że wróciliśmy do "nieczytelnictwa" z okresu Królestwa Polskiego, a tysiące wybitnie wykształconych ludzi tokują o dziele, którego w ogóle nie znają i poglądach jego autora, z którymi nie mieli okazji się zapoznać - to jeszcze nic. Bardziej przerazili mnie liczni profesorowie prawa, a imię ich legion, powołujący się na książkę, z której nie znają nawet spisu treści. Przyszło mi na myśl zdanie Talleyranda o Napoleonie: " taki wielki człowiek, a tak źle wychowany". Rzeczywiście, tacy ważni ludzie, a tak źle wychowani.
Kolejna myśl była jednak dużo przyjemniejsza. Skoro byłem jedynym człowiekiem w kraju, zaznajomionym z treścią "O Duchu Praw", to być może, jak na te mizerne czasy stałem się arystokratą ducha. Postanowiłem rzecz sprawdzić w realu, na licznych spotkaniach towarzyskich w gronie prawników, stając zawsze po stronie reformatorów systemu sądowego. Cierpliwie, jak żmija, czekałem, aż jakiś rozogniony oponent wyjedzie z zarzutem ulegania przeze mnie "pisowskiej propagandzie", nieuctwa, ignorancji, zaściankowości i faszyzmu i przywoła wielkie autorytety, zakończywszy Monteskiuszem. A ja wtedy strzelałem pisowskim jadem: a gdzie Monteskiusz pisał o niezależnej, niezawisłej i nieusuwalnej władzy sądowniczej? Po wystrzeleniu takiej trucizny, moja wzburzona krew natychmiast się uspokajała i nabierała, jak przypuszczam, modrej barwy.
Trzeba czytać, trzeba sprawdzać, nie ulegać autorytetom, przynajmniej tym ludzkim, a książęce tytuły same wyrosną przy naszych nazwiskach.
Inne tematy w dziale Kultura