Odcinek 24 - Nic z tego nie rozumiałem.
- Dowodzi to reifikacji czasu, mówił, dowodzi, że czas jest takim samym przedmiotem jak stół, ziemia, łyżka, sól; którym można posługiwać się jak piórem, młotkiem, pilnikiem, siekierą, ogniem, wodą etc. Czas, to są rzeczy, które produkujesz, hodujesz, kupujesz, sprzedajesz, a jeśli ich nie ma, to puste miejsce po nich w sobie kurczysz, wydłużasz, ściskasz, rozdymasz, formujesz według swego uznania, bo jesteś panem czasu w przeciwieństwie do Boga i Szatana, którzy czasu w ogóle nie mają. Podsłuchaj mnie głupi człowieku, mówił do mnie ten spod przeciwległej ściany pokoju. Ja ci to mówię na podstawie nadzmysłowego doświadczenia, Bóg jest bardzo biedny, on nie ma czasu, dlatego świat musi stwarzać natychmiast, byle jak i na chybcika, bo wszystko, co mu ucieka, jest już straconą szansą na sensowne urządzenie rzeczywistości. A że nie umie sobie poradzić, tak jak człowiek, z „kurewskością” czasu, to on, znaczy czas mu się (czyli Bogu) wymyka i gra mu na nosie, powodując tyle perturbacji, że dalsze stwarzanie świata nie ma sensu. Gdyby Bóg byłczłowiekiem, jak my, mógłby łatwo Czas okiełznać, dalby sobie z nim radę, jak robi to pijany ślusarz, gdy mu się nie chce stwarzać rzeczy tak ważnej metafizycznie jak „zamknięcie przestrzeni” (w czym jest podobny do Boga) mówi po prostu „pierdolę, ja mam czas!” I odkłada stwarzanie świata (nie przychodzi do roboty, ku zadowoleniu złodziei), bez większej eschatologicznej szkody „do jutra”, a Czas musi go słuchać i pokornie czekać, aż się ślusarzowi zachce odrodzić Czas, tworząc swoją rzecz (swój świat, czyli część boskiego świata). Zwykły ślusarz jest panem Czasu, a Bóg Ojciec nie! Popatrz, co za przewrotne kurestwo! Tylko burdel wymyka się relatywizacji czasu. Burdel jest najczystszym przykładem jego reifikacji, urzeczowienia, tak, że Czas, wymyka się nie nie słucha swego boskiego Stworzyciela a jest pokornym sługą w burdelu, sługą bajzelmamy i doradą alfonsa. Zmienia się postać świata, całe epoki giną i przemijają – a burdel trwa.
Nie wierzyłem w to, ale odkąd wysłuchałem opowieści mojego „szpitalnego” druha, przestałem się uśmiechać z wyższością racjonalisty.
Co to ma wspólnego z tym, że burdel jest moralny?! Ma to, że odkąd założono rodziny homoseksualne i lesbijskie, które nie mogą płodzić ani rodzić dzieci, to ta instytucja straciła funkcję tworzenia moralności ludzkiej oddając ją instytucji heteroseksualnego burdelu, w którym zdolne do rozpłodu kobiety-prostytutki mogą, jeśli chcą, zachodzić w ciąże z męskimi klientami. Nie śmiejmy się z tego, bo może nadejść taki czas, gdy ludzie zwyrodnieją i wszystkie rodziny w społeczeństwie będą homoseksualne, a dzieci się będzie się płodzić i rodzić tylko w burdelu, bo jeszcze się tam ostaną zdrowe ludzkie instynkty i resztki chęci do podtrzymania gatunku ludzkiego. I ostatni argument, że burdel jest moralny, jest ten, że tylko jeszcze w zamtuzie można usłyszeć od prostytutki (jak jej się dobrze zapłaci): Kocham cię! A czasem nawet bez dodatkowej zapłaty! Gdy jej było dobrze!
Zrobiłem uwagę, że lesbijki żyjące w lesbijskich małżeństwach, zapłodnione sztucznie, jednak rodzą dzieci, a on zaprzeczył. To nie ma nic wspólnego z prawdziwym rodzeniem matki w normalnej rodzinie – odpowiedział. W małżeństwie heteroseksualnym kobieta jest tylko narzędziem męża i wyręcza go w akcie rodzicielskim, użyczając mu swej macicy. To on, małżonek i ojciec rodzi swoje potomstwo i za niego odpowiada. Małżonka rodzi dziecko dla ojca dziecka i swego męża, i ze względu na niego. To on, ojciec, sankcjonuje człowieczeństwo swego ludzkiego potomstwa. Inaczej, bez ojca nie ma matki, która jest ojcu podrzędna. Tu ziemski ojciec, wydaje się, ma większe prerogatywy i możliwości, niż sam Bóg.
Odkąd go wysłuchałem, już nie jestem taki pewien świata, w którym żyjemy, już nie jestem pewien mojej ręki ani nogi... moja ręka może się znajdować w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, noga w latach dwudziestych, tyłek na księżycu, a głowa nie wiadomo gdzie. Gdy zdałem sobie sprawę, że kurwa z burdelu bardziej mnie kocha niż Chrystus, to nie jestem już niczego pewien... O kurcze, co ja gadam! rzekoma lekkość bytu jest ciężka, no, przyciężkawa.
Więc, leżymy jak Łazarze, szpitalne łóżka skrzypią, muchy bzyczą, wiatr porusza plastikową firanką. Nie mam na nic siły, wyrzygało mnie, wysrało smolistą kupą, zrobili mi lewatywę, poczułem się czystszy i lżejszy, mówię, ja też bym chciał być zdrowy, mówi, dokończyłbym swoją książkę (a o czym, pytają podchwytliwie) i rozejrzał się za wydawcą. Patrzę na jego jakoś niemęską nogę, którą wysunął spod kołdry, bo mu w nią gorąco. Grzeje go coś w niej jak diabli, tak mówi. Noga jest zgrabna i szczupła, podobna do kobiecej, aż mnie drze w jądrach.
Najbardziej mnie wkurwia, że już jestem taki stary, że nie spojrzy na mnie żadna zgrabna zdzira. Starość odbija się również na mojej kondycji pisarza. Kiedy byłem młody, mówili o mnie: zdolny, ale nie możemy go wydać, bo podpadł cenzurze, uprawia wściekłą awangardę, zadaje się z Rafałem Wojaczkiem, z Marianną Bocian, z Bierezinem pije gorzałkę... A teraz mówią, że nie można mu wydać, wydrukować jego głupich zapisków, bo to stary cep, dziś młodzi czytają młodych, o beznadziejnym czekaniu na miłość w hotelu, jak Świetlicki, jakieś bzdety o miłości w internecie... jakby nie można było po prostu zwyczajnie pójść do kobiety na piętrze wyżej i jej pokochać… trzeba do tego poszukiwać młodych talentów.
Oczywiście, że miłość jest możliwa wszędzie, w piekle, na księżycu, na Łysej Górze, ale co to za miłość, przy której ciągle trzeba bić konia. No tak, bo wszystko się okazuje złudzeniem, jak u Goethego w „Nocy Walpurgi”. Miliardy ludzi codziennie onanizuje się w samotności, bo nie stać ich postawić kobiecie kawę, wino z solonymi orzeszkami, piwo, zaprowadzić do jakiegoś mieszkania, bo go nie mają. Można się dupczyć na ulicy, nawet dziennikarze w prasie lansują pieprzenie się z obcym facetem w windzie, facetów z facetami, tak, że między piętrami można zrobić dziecko. No, ale jest z tym tak, że można się pieprzyć wszędzie... ale skoro wszędzie, to nigdzie.
Odcinek osiem i pół o wyższości burdelu nad świętami Wielkiej Nocy. Odcinek nie może zaskoczyć, bo pas transmisyjny spadł z szajby i ośka w próżni się obraca; bo Jezus kiedyś w Jerozolimie raz zmartwychwstał – a może i nie, a nadzieja człowieka na to, że jego męczarnia zwana życiem ma sens, potrzebuje zmartwychwstawać co dzień, co godzinę, co chwilę. Jeśli do tego dodamy jakiś surogat zmartwychwstania, „stawania”, powstawania”, „erekcji” czyli wzwód prącia, to symbolicznie, możemy uratować sumienie niedoszłego samobójcy, przed wyrzutami, że zaniechał dyndania na sznurze i okazał się zwyczajną szmatą, która przekłada kwadrans wątpliwej, bo bolesnej przyjemności śtuchania kutasem w damskiej dziurze, nad rozkosze nieistnienia i umknięcia codziennej męczarni. Tak jesteśmy zmęczeni życiem w Polsce, w Warszawie, w Krakowie, w Europie Anno Domini 2010, że możliwe są do powstania takie koszmarne myśli w przeciętnej ludzkiej głowie.
Inne tematy w dziale Rozmaitości