Jeszcze raz siedem i siedem, do stu diabłów siedem
W metampsychozie, według tradycji Wschodu, trzeba przynajmniej umrzeć, żeby wskoczyć do nowej przegródki, wkroczyć na nową scenę, podczas gdy nasza degrengolada poszła tak daleko, że aby żyć po śmierci, nie trzeba wcale umierać. Przecież nie możemy wyczuć granicy między jawą a snem, życiem a śmiercią. Często żyjemy jakbyśmy śnili, żyjemy jakbyśmy umarli. Umarliśmy śmiercią cywilną, dla siebie, umarliśmy dla innych, a szwędamy się bez trumny i nie przeszkadza nam to wcale, że straszymy naszymi szalonymi oczami, pomarszczonymi, miedzianymi od podłości czołami, zepsutymi zębami, zgniłym oddechem, trupim jadem. Nie widzimy tego, że inni, tylko trochę bardziej wrażliwi i świeżsi moralnie, odwracają się od nas ze wstrętem. Ba, nawet nie wiemy o tym, że poszliśmy do piekła. Ale czyż diabeł wie, że śmierdzi siarką?
W średniowieczu wiedziano więcej o życiu, niż dzisiaj i precyzyjniej to odczuwano, czym jest prawdziwe istnienie; różnica między śmiercią a życiem była wyraźna i to niezależnie od kondycji urodzenia. Skąd o tym wiemy? Świadczą o tym tysięczne dowody i symptomy. Kto z nas ostatnio widział umierającego człowieka? Nawet nie widzą tego w szpitalu, bo w chwili śmierci przy chorym zwykle nikogo nie ma. Chyba, że krzyczy, to go zastawiają parawanem, a gdy ucichnie, to mówią, że przestał krzyczeć. Natomiast w średniowieczu, każde umieranie rodziło manifestacyjny bunt przeciwko bezsensowi Boga. Manifestował zarówno sam zmarły, swoją śmiercią, swoją szarpanina przedśmiertną, przekleństwem Boga, postawą niezgody wobec agonii, jak i rodzina, która wyprawiając pogrzeb, pokazując Bogu podczas pogrzebu swoją wykrzywioną z bólu i z wściekłości twarz, mówiła mu: „Ty kacie! Ty przeklęty skurwysynu!” Skąd o tym wiemy? Bo tak napisano w wielu autodafe świętej inkwizycji. Historycy kościoła wolą wypisywać różne obciążające Kościół i ludzką organizacje brednie, że bluźnierstwa kacerzy i wiejskich czarownic tyczyły sakramentów, postów i innych bzdur jak zamawianie mleka, czy zawiązywanie potencji, byle nie przyznać się do kryzysu wiary prostych ludzi, których trzeba było przymuszać do uznania teologicznej dobroci bandyckiego Boga, ogniem, mieczem i łamaniem kołem. Gdy w średniowieczu ktoś umarł, to o tym wiedziano, bo wstał z cmentarza i wracał do domu, do karczmy, pic, jeść i chędożyć. Do tego stopnia się naprzykrzał żyjącym, że trzeba go było przybijać do dna grobu osinowym kołkiem. Dzisiaj nikt nikogo nie widzi w trumnie, czasem trumna jest pusta, gdy dłużnik chce umknąć przed bankiem, na grobach jest lastriko polerowane i ono jest przedmiotem naszej uwagi, do tego stopnia, że będąc na cmentarzu nie domyślamy się pod nim trupa. Gdy mówimy o jakimś zmarłym, to go sobie wyobrażamy, że jest żywy, nie dopuszczając myśli o jego śmierci. Nie dopuszczając do siebie myśli, że został skrzywdzony i wypadałoby go pomścić, tak jak robili to ludzie w średniowieczu. Jak to robili w średniowieczu? Och stado ciemne i ogłupiale? Tak się mścili na Bogu, że trzeba ich było siłą spędzać do kościoła. Na dźwięk dzwonu chłopstwo uciekało do lasu. Dopiero sprowadzeni przez dziedzica wojskowi łapacze nieposłusznych chłopów, wyłapywali ich na arkan i przyprowadzali na świętą mszę do kościoła.
Dzisiaj różni pseudo-reformatorzy piszą, żeby społeczeństwo buntowało się przeciwko złu, które się zalęgło w Polsce po 1989 roku. Żeby się buntowało głosując na słuszną partię, najlepiej katolicką, żeby strajkowało na ulicy, żeby pikietowało bóg wie co, czyli bulwary nadbrzeżnie i placyki dziecięce. Bo przecież nikt nie zachęca do kupna karabinu maszynowego na rząd i policję. A tymczasem nic się nie zmieni, gdy prostactwo (w prostocie serca) nie wystrzela policji i rządu. Obecna sytuacja, nie odróżniania żywego człowieka od trupa, zmieni się dopiero wtedy, gdy strach przed podjęciem władzy będzie tak powszechny, że będzie ona leżeć dosłownie na ulicy. Nikt nie będzie chciał być policjantem ani prezydentem miasta, żeby nie być zastrzelonym. Doprowadzi to piekielnego chaosu, w którym trupy żywe muszą przegrać wojenne starcie z trzeźwym umysłem człowieka odróżniającego życie od śmierci i cywilizację zdrowia od żydowskiego postmodernizmu, lansowanego w Ameryce i w Unii Europejskiej. Bo przecież w dzisiejszej Unii Europejskiej nie odróżnia się życia od śmierci. Toteż reformatorzy zachęcają ludzi do jałowego protestu, do pisania jakichś postów na forum a nikt nie zachęca ludzi, żeby w najbliższą niedzielę pozostali w domu i nie poszli na mszę do kościoła. A tylko taki zabieg byłby oświeceniowy dla głupiego polskiego umysłu i skuteczny w polityce. Ludzie muszą zacząć od zniszczenia w sobie głupiej wiary w dobrego Boga. Fałszywa nadzieja na boską sprawiedliwość jest ich zgubą i więzieniem. Najpierw należy wygnać księży a kościoły zamknąć na kłódkę. Dopiero potem brać sprawy w swoje ręce. Ale żeby to się stało, należy się na serio zastanowić nad sprawiedliwością śmierci. Nad tym, czy Bóg miał prawo stwarzać człowieka, którego następnie musi zabić. Jeśli bezprawie uczynił prawem, to ludzi takie prawo nie zobowiązuje do niczego. Dopiero ludzki umysł, tak oczyszczony z religijnego kłamstwa, może podjąć słuszną decyzje nie kupowania niczego w kapitalistycznych sieciach handlowych.
W obecnych czasach żyjemy tak jakbyśmy śmierć unicestwili mentalnie, to znaczy wypierając ją zupełnie ze swej świadomości. Dla żyjących, śmierci nie ma, bo nie ma różnicy między żywym człowiekiem a trupem. Nie ma różnicy między zapłodnionym naturalnie a tym zapłodnionym sztucznie, nie ma definicji śmierci. Często ktoś jest nieboszczykiem, a żyje, bawi się i gada. Takich zresztą jest całkiem sporo, a będzie jeszcze więcej. Jest to zjawisko uniwersalne niezależne od pozycji społecznej. Odczucie różnicy między życiem a śmiercią jest dzisiaj niemożliwe, z naszą pozycją społeczną nie ma nic wspólnego i życie po śmierci potrafi odczuwać każdy z nas – bo je, pije, bredzi że żyje, ale gdy mu się przyjrzeć z bliska, to jest trupem, bez prawdziwego czucia i myśli. Polega to na tym, że znalezienie się na dnie jakiejkolwiek egzystencji, w stanie zupełnej niepotrzebności nikomu i zbędności samemu sobie, nie przeszkadza wcale w dalszej wegetacji, która nie różni się czasem niczym od leżenia i gnicia w grobie. Gnicie dzisiaj jest bardzo spowolnione i rozłożone w czasie, na raty. Niezależnie od tego, czy jest się inteligentem czy chłopem, nikt nie wie, po co żyje. Czy się jest sędzią, dziennikarzem, radnym miejskim, właścicielem punktu skupu złomu, lumpem czy szopenfeldziarzem, jednakowo się swoje i cudze życie lekceważy i ma się śmierć w dupie. Pod tym względem pogarda i obojętność dla śmierci własnej i cudzej osiągnęła stan prawdziwie demokratyczny. Wszyscy jesteśmy równi w lekceważeniu śmierci, bo przecież nadal żyjemy, a gdy żyć przestaniemy, nie będziemy sobie zdawać z tego sprawy. Tak jak w życiu, gdzie każdy z nas sobie wyobraża, że żyje, tak może sobie nadal wyobrażać, że żyje, leżąc po śmierci na cmentarzu. Przecież i tak, nasze życie, nasz świat, to cmentarz. Każdy sobie z tego zdaje sprawę, gdy wraca z miasta wieczorem do domu i zostaje sam na sam z sobą, w czterech pustych ścianach. Tylko gadanina ze znajomym przez telefon komórkowy, łagodzi przez chwilę to niemiłe wrażenie, ale gdy telefon milknie, znów wracamy do naszej samotnej wieczności. Nikt nie daje gwarancji, że jest inaczej.
Dochodzi do tego, że posłowie pierwszej kadencji, którzy już dawno zmarli, nadal biorą udział w pracach sejmu i głosują stosowne ustawy. Bo okazuje się, że nadal żyją, jakby nigdy nie zostali wywiezieni na cmentarz. Natomiast my, czujemy się, jakbyśmy żyli na cmentarzu, ale jest nam to zupełnie obojętne.
Wszystko zależy od modelu wychowania i typu społeczeństwa, w jakim się żyje albo nie żyje – tylko uważa, że się żyje. Jeśli w średniowieczu ktoś urodził się chłopem, to trzymał się swej tożsamości do końca życia, nie wypadał z roli widząc, co do niego należy i czego się trzymać, żeby wieczorem znaleźć się w łóżku z własną, a nie cudzą, chociaż po pozór z własną i żywą żoną. Nie tak jak dziś, kiedy nasza własna i pozornie żywa, nie jest nasza własna, ani żywa. Dzisiaj nie trzeba się nawet rodzić, żeby zagrać wiele ról, żyć wieloma życiami, czuć jednocześnie wiele sprzecznych uczuć, nie posiadając własnej tożsamości. Inni wszystko zagrają za ciebie tak, że gdy się urodzisz, okazuje się, że urodziłeś się zbytecznie.
W kwantowej kulturze Zachodu, nie trzeba śmierci żeby żyć; nie trzeba tragizmu, żeby robić z siebie błazna; tu się przeskakuje z roli do roli, z życia do życia, ze śmierci do nowych narodzin... między wódka a zakąską, między dzwonkiem budzika a odjazdem tramwaju, między pocałunkiem a wypiciem herbaty - wchodzisz do baru w socjalizmie a wychodzisz w kapitalizmie, bo w międzyczasie zdążono go sprywatyzować! I nie tylko to; bo przecież już w socjalizmie, przed prywatyzacją był kapitalistyczny i sprywatyzowany, tylko tyś nie dostrzegał, boś był za głupi, a teraz po prywatyzacji jest dalej socjalistyczny i uspołeczniony, tak jak ty, pozbawiony kapitału, jesteś uspołeczniony. Gdybyś był politycznym podmiotem przemian socjalizmu, to wtedy byś wiedział o zmianie, zdobywając znajomości, spadki, posagi, hossy, procenty, bessy, weksle, boomy, kapitały... ale, skoro jesteś gołodupcem, nędzarzem, proletariuszem bez pieniędzy, to nadal jesteś (wśród Rockefellerów i Rothschildów) socjalistyczny i uspołeczniony. Innego świata, świata kapitalistycznego nie dostrzegasz, bo w nim nie bierzesz udziału.
Mówią ci, że w Polsce wprowadzono kapitalizm, ale ty tego nie widzisz, bo nie masz kapitału, musisz to przyjąć na wiarę, ponieważ zdawanie sobie sprawy z kapitalizmu, to jest jego przeżywanie w dobrobycie i uciechach, do których ty nie masz dostępu. Ty tylko wiesz o kapitalizmie negatywnie, że nie masz na nic pieniędzy. Każdy ustrój bazuje na takim głupcu jak ty. Te nazwy: „socjalistyczny” lub „kapitalistyczny”, to emblematy bez znaczenia, nie oddające istoty rzeczy. To symbole na oznaczenie tego samego faszyzmu, jaki za Nerona panował w cesarstwie rzymskim.
Tam też byli panowie jak Rothschild i Rockefeller, i niewolnicy jak ty. Nazwa „demokracja” zastąpiła nazwę „faszyzm”, ale istota rzeczy została ta sama. Ta głupia kartka wrzucana do urny wyborczej nie jest dla ciebie żadnym rozwiązaniem. Rządcy tego świata mają cię za głupiego, skoro dajesz im wiarę. W demokracji tak samo mordują, nawet więcej niż w faszyzmie, bo za Hitlera okradał cię i bił zmilitaryzowany system, w którym nikt się nie pocieszył owocami swej spekulanckiej pracy, gdyż wszystko szło na budowę czołgów i walcowanie armat, to, co by mogło dawać burżuazyjną radość życia spłonęło w piecu hutniczym, zamieniało się w dym strzelniczy na polu bitewnym; tak, że oszukiwać robotnika nie było po co, skoro nie było sensu akumulować prywatnego kapitału, który konfiskowało bezosobowe Gestapo. Oczywiście nie można lekceważyć całkiem fenomenu stosunków międzyludzkich, jakie panowały między drobnym kapitalistą, robotnikiem Trzeciej Rzeszy lub mieszczuchem pracującym w urzędzie a policjantem, inkasentem gazowni, poborcą podatkowym czy agentem gestapo, które musiały zachodzić ad personam , żeby proces ten się mógł realizować, ale globalnie patrząc na to, jest w tym coś na rzeczy… że ów policjant, poborca podatkowy, inkasent i agent gestapo, byli jak golem, odpersonifikowani. Czuli się, idealnymi trybikami mechanizmu władzy.
Natomiast w demokracji (to straszny system), prócz rządu i wyżej wymienionych omnipotencji, okrada cię gangster, sąsiad, sklepikarz, bankier, kamienicznik, syn, wnuk, kochanka i harcerz, który zbiera dla fundacji składkę na dzieci z porażeniem mózgu.
Inne tematy w dziale Rozmaitości