Odcinek 4 ½ - „Zeznanie” miało miejsce w obecności neurochirurga – tak napisano, który oglądał mu czaszkę. Jest to zaznaczone na podpiętym do kartki maszynopisu A4, malutkim świstku. Neurochirurg, jakiś rzeźnik, podpisany z nazwiska, ale go tu nie wymienię, bo się boję.
(Pacjent NN opowiada): Mężczyzna był mniej więcej w moim wieku i nie zwracał na mnie uwagi. Z rękami pod głową gapił się w sufit, to znów zamykał oczy próbując zasnąć. Oceniłem go, że jest partyjnym kierownikiem z jakiejś instytucji naukowej albo OBR-u, na emeryturze, bo w oczach miał tak wielkie zasoby godności własnej i wyższości, że wystarczyłoby ich na obdarzenie nimi trzech cesarzy.
W jego wyglądzie było coś fałszywego, lisiego, jakaś dysharmonia, wyglądał na młodego, nie miał zmarszczek wokół oczu, na szyi i brodzie, a przecież było widać, że jest stary. Po tym jak spoglądał, jak się odezwał, było czuć, że tak może się odezwać tylko człowiek z życiowym doświadczeniem, którego, byle kłamca, nie może, jak starego wróbla, „wziąć na plewy”.
To znów innym razem wyglądał cholernie zmęczony i stary, jak zdezelowany but, jakiś taki z pożółkłymi zębami; a znów jak się roześmiał, to dysharmonia biła z pyska, bo robił to tak radośnie jak młodzieniaszek. Wtedy jajogłowa głowa mu się trzęsła jak u paralityka, rzadkie czarne włosy spadały mu grzywką na niskie czoło i głęboko osadzone czarne oczy, którymi patrzył jak „szpak w pizdę”. (No, już dobrze, już się nie będę wyrażał – tę uwagę-wyznanie protokolant uznał za godną odnotowania i zapisu). Cerę miał śniadą, nos zakrzywiony, wydatny pasujący bardziej do jakiegoś południowca, Greka lub Żyda, niż do naszego pospolitego, słowiańskiego idioty (z Krakowa?.
Upłynęła godzina, może dwie, on ciągle się gapił w sufit albo udawał że śpi, a ja też nie wykazywałem ochoty do zagadywania.
Kiedy jednak człowiek nagle się znajdzie w takim miejscu jak szpital onkologiczny, w którym się roi od doktorów łapówkarzy, ma ochotę czegoś się dowiedzieć (co który ile bierze – łapówy!), o coś zapytać i przygląda się ludziom, z którymi przyszło mu się zetknąć, czy by się mógł od nich czegoś dowiedzieć. Toteż i ja, zanim powziąłem decyzję, żeby się pierwszy odezwać, przyglądałem się jego gębie, studiując jej fizjonomię szukałem jakichś cech sympatycznych, które by mnie przychylnie usposobiły do tej nowej znajomości. Zawsze to lepiej rozmawiać z człowiekiem, którego się lubi, o miłej powierzchowności, o równych zdrowych zębach, czystej skórze, niż z sepleniącym głupkiem, albo z „sietniokiem” (gwarowe, podhalańskie) ze szczerbatym, pokrytym liszajem pyskiem. O jedno w tej chwili wznosiłem modły do losu, żeby się okazał kulturalnym człowiekiem, który coś wie na temat dziwności świata, bo bym się zanudził z prostakiem.
Obserwując go spod oka, doszedłem do wniosku, że pomimo pierwszego, raczej korzystnego wrażenia, ma jednak coś chorobliwego w wyglądzie, co go upodobnia do wyjedzonego grzyba; nos zakrzywiony i zapadnięty jak stara stodoła do środka, w głąb zabiedzonej gęby, między zapadłe oczy, jakby nie chciał nimi patrzeć na rzeczywistość; wyzierało z nich coś rozpaczliwego, usta zwiędłe, jakby całe życie coś cyckał nimi, diabli wiedzą co, smoktał jak cukierki, co sprawiło, że odeszły z nich wszelkie soki, krwinki i turgory... Dlatego były takie wycieńczone, wymiętoszone i zsiniałe, jak stare rękawiczki.
Dlaczego mi się pomyślało o ssaniu, kości, mięsa, cycka?, tego nie wiem i nie będę wiedział. To u mnie archetypiczne chyba.
Inne tematy w dziale Rozmaitości