Rozdział pierwszy
Mężczyzna lat ok. 60, znaleziony na dworcu kolejowym w Krakowie, bez dokumentów, z rzekomą utratą pamięci i przewieziony do Państwowego Szpitala dla Psychicznie i Nerwowo Chorych im. Babińskiego w Krakowie-Kobierzynie, zeznał co następuje:
Mam różne wspomnienia, często nie moje wspomnienia. Ale również cudze wspomnienia są moimi wspomnieniami. Często nie mogę odróżnić moich wspomnień od cudzych przeżyć. Dochodzi do tego, że moje myśli nie są moimi myślami bo zdaję sobie sprawę, że już ktoś w sposób identyczny myślał tak samo jak ja, przede mną. Rozmawiając z obcymi ludźmi często słyszę w ich głosie swój glos i swoje myśli. W ich ustach jest pełno mojej śliny. W ich oczach widzę pełno dla siebie pogardy. Wszyscy przeszliśmy tę samą drogę i pochodzimy z tego samego tropikalnego lasu. Jeszcze dobrze nie otworze ust, a oni już mówią: wiemy, że mnie masz pieniędzy, wiemy że pochodzisz z Mysłowic. Nie wiem dlaczego pochodzę z Mysłowic, może dlatego, że było tam dużo Żydów. Dlatego mam kłopot w wypowiedzeniem jakiejkolwiek myśli. Nawet tej, że nie czuję się, a może czuję się sobą, tylko o tym nie wiem. Kim jestem, nie wiem. Nich wiedzą ci, co mnie ze wszystkiego okradli. Kto mnie okradł? Choćby rodzina mojej pierwszej żony. A w ogóle muszę się wypowiedzieć, choćbyście nie byli policją. I nie chcę się wypowiadać jako człowiek mający imię i nazwisko, jako narrator czy autor tej wypowiedzi, bo nie wiem, czy to wymyśliłem, czy mi się to zdarza, a może to jest literatura faktu. I mam takie przekonanie że jest to literatura faktu, zapiski przeżyć, które mi się dopiero zdarzą. Ja je tutaj antycypuję. To rozmawiam z nieistniejącą policją, z komisarzem który dopiero zostanie nim w przyszłości, gdy Żydzi wrócą do Polski i będzie ich ochraniać odbudowane niemieckie Gestapo. A zdarzy się to w przyszłości, bo bym nie miał wrażenia, że mnie pytacie, że czy to ja podpaliłem synagogę. Gdybym wam opowiedział treść moich przeżyć, to sądzę, żebyście mi dali wiarę w to, że to możliwe.
1)
Chyba nie jestem podejrzany? Nie? To dobrze. Pytam się głupio, bo nie wiem o co.
Mam zeznawać jako świadek, w sprawie o podpalenie synagogi? Nic o tym nie wiem. Ale dobrze, będę zeznawał. Powiem co wiem. Nie jestem antysemitą, choć nie lubię Żydów. Mogę opowiedzieć dlaczego nie lubię. Nie teraz? Dobrze. Odpowiem na wszystkie pytania.
Mam sześćdziesiąt lat i żadnych złudzeń. Złudzenia trafił szlag! Żonaty, kilka razy żonaty. Wiecie o mojej bigamii? Nie obchodzi was co robiłem w stanie wojennym? Nie chcecie wiedzieć?
Zeznaję, że nie byłem karany. Byłem oskarżony o pobicie ale umorzono sprawę. Siedziałem w areszcie czterdzieści osiem godzin, podejrzany o pobicie, ale niczego mi nie udowodniono. Była żona nie stawiła się na przesłuchanie. W drugim przypadku, były więzień obozów koncentracyjnych, wytargany przeze mnie za uszy zgubił podobno wezwanie na policję i nie stawił się.
Być może dlatego nie zrobiłem kariery w „Solidarności”, że panicznie się bałem więzienia. Może byłbym poszedł na całego w konspiracyjnej robocie, ale straszyli mnie, że w więzieniu będą mnie posuwać w odbytnicę zboczeni współ-więźniowie w celi nad więzienną kaplicą. Straszyli mnie więc się tylko zadawałem z Michnikiem i Kuroniem, ale tylko przysłuchując się ich dyskusjom i stawiając wódkę. Zadawałem się z grupą dysydentów z Łodzi, była to druga połowa lat siedemdziesiątych, piłem wódkę z Kuroniem - chcąc się z nim zadawać trzeba mu było postawić.
Potem, co ja robiłem potem?, aha, byłem zwolnionym z pracy nauczycielem. Zwolnili mnie w stanie wojennym, za porozumieniem stron, w ostatniej chwili, bo za pół godziny przyjechało za mą do sekretariatu szkoły dwóch agentów z bezpieki, żeby mnie aresztować. Nie internowali mnie 13 grudnia 1981 r. bo albo przeoczyli, albo nie było mnie na liście przeznaczonych do przyszłej „solidarnościowej” władzy. Coś jednak ode mnie chcieli, być może mieli mnie na milicyjnym filmie, jak wchodzę do Giedrojcia w Mezons Laffitte. Że co? Z Giedrojciem się pokłóciłem, gdy powiedział, że mnie nie wydrukuje bom za słaby, mojej sztuki teatralnej nie wydrukuje w swojej „Kulturze”, a ja na to, żeby mnie pocałował w dupę. To drugie, to chciał. No, całować mnie w tyłek, bom był przystojny, młody i zdrowy. Był to rok 1978. Patrzył na mnie spod oka, jak kot na szperkę, stary pedał. Jak chcecie to opowiem, jak chciałem zostać pisarzem, jak myślałem, że stare pedały mnie wezmą do literatury, że Żydzi dopuszczą do żłobu, w którym się robi breję dla umysłu głupiego polaczka. Już w latach sześćdziesiątych napisałem sztukę teatralną o ontologii społecznego bytu utkanego z tego co w polskiej zbiorowej świadomości zostało po Berezie Kartuskiej, łagrach i Auschwitzu. Poszedłem z nią do krakowskiego poety (ze Lwowa) Tadeusza Śliwiaka, który był redaktorem Życia Literackiego, a on mnie wysłał do studenckiego Teatru 38. Tam poznałem... no, mniejsza o to, chcieli mnie chłopcy wystawić, był październik 68 roku, w sprawę wdała się cenzura, urząd do spraw kombatantów, Wydział Kultury KC i różne ministerstwa. Okrzyknięto mnie zboczeńcem, bo napisałem, że – oni tak mówili – byli więźniowie Auschwitzu sprawują władzę, jedynie z powodu, że siedzieli w lagrze. Że co? Czy cos studiowałem? Na tzw. uczelni? No pewnie. Miałbym to świadomość, że Auschwitz był i jest fabryką ideologii? Potem opowiem.
Aha, a jeszcze wcześniej byłym z tym dramatem w dyrekcji Teatru Starego i odbyło się to tak: Wchodzę do sekretariatu, Dyrektor Hibner jest? Nie ma. A, bo jak mam sztukę i chciałbym, żeby ją przeczytał. Nich pan da to przeczyta. Starszy siwowłosy pan wyciągnął rękę i zabrał maszynopis. Dyrektor przeczyta i da odpowiedź, a ja jestem jego zastępcą. Po dwóch tygodniach dostaję pocztę od tegoż zastępy dyrektora z jego odpowiedzią. Jest pan gówniarzem. Ta sztuka to jest epatowanie ledwo zasłyszanych nowostek. Radzę nic nie pisać tylko dużo czytać. Z. Lorenowicz. Był rok 1966. W teatrach siedzieli sami Żydzi.
Potem napisałem kawałek powieści i zaniosłem do oceny św. pamięci Stefana Otwinowskiego, który był prezesem krakowskiego oddziału ZLP. Jeździłem z tymi głupotami aż do samego Krakowa, jak mówiono - do kulturalnej stolicy Polski, żeby się dowiedzieć, że gówniarz ze mnie i nie powinienem nic pisać.
Odcinek 1)
Otwinowski był głuchy, ale inteligentny – przedwojenny kompan od stolika w Ziemiańskiej, Gombrowicza. Miał coś z fordansera, bo gdy rozmawiał ze mną, to przykładał dłoń zwiniętą w trąbkę do ucha, gestem, jakby podawał w tancbudzie na parkiecie lafiryndzie swoje ramię. Zresztą, jak mówili, ogłuchnął od tych tang, fokstrotów darcia się piszczałek i dzwonienia mosiężnej blachy.
Rozmawiał ze mną przykładając bez przerwy tą „trąbkę” do ucha i mówił nieśmiało, żeby „głośniej”. Z moich wypocin Śmiał się i mówił, że „dobre”, ale „Oni” tego nie wydrukują. Takich jak pan „traktują poważnie”
Mówić dalej, nie nudzę pana, panie prokuratorze? Dobrze, panie doktorze psychiatro, będę mówił tylko na zadawane pytania. Byłem zamieszany w to pobicie, ale świadkowie nie chcieli zaznawać przeciwko mnie. Może trochę pobiłem, uderzyłem po twarzy, nie mogąc znieść tej jego głupiej gęby. Denerwowali mnie idioci. Nie znosiłem ludzi, którzy nie rozumieli w pół słowa. W młodości byłem dość gwałtowny i doskonałość świata chciałem wymusić siłą. Takie miałem bolszewickie poglądy. Ale to minęło. Uważałem, że dyscypliną można zrobić więcej, niż daniem wolnej ręki. Za przewinienie należy się kara. Mam wykształcenie wyższe. Niech sobie przypomnę. Bibliotekarskie? Mówiłem, że pedagogiczne? Może, ale nie skończyłem. Z papierów wychodzi inaczej? Przecież papiery nie istnieją, podobno zostały zniszczone? Zgubiłem podczas kolejnych wynosin od byłych żon. Od żony do żony. Przenosiłem się w życiu siedem do dziesięciu razy, a od byłych żon z dziesięć razy; można się pogubić i pokręcić. No tak, skończyłem chyba pedagogiczne, teraz przypominam sobie, że jednak ukończyłem pedagogikę i wydali mi taki świstek, podpisany na kolanie, bo nie było czasu. Potrzebowali szybko „fachowca” w zaopuszczonej zawodowej szkole budowlanej, w której nikt nie chciał uczyć rozwydrzonych chłopaków, na cieśli i murarzy, i promowali mnie magisterskim matołem, na chybcika. Faktycznie, jeśli się zaczynało pięć fakultetów naraz (bo interesowało mnie wszystko, a najbardziej to, kto mnie robi w buca), tak jak ja, to się faktycznie można w tym pogubić. Na uniwersytet Jagielloński chochołem na dwa fakultety. Pierwszy raz, gdy miałem osiemnaście lat a nie miałem jeszcze matury. Złożyłem podanie na filozofię ale bez odpisu dyplomu szkoły średniej. A dyplom gdzie? Pyta mnie sekretarka. Doniosę, bo jeszcze mi nie wypisali bo zabrakło bankietów. To samo było na psychologii. Mówię, że zdałem poprawkę z matematyki i czekam na wydanie świadectwa. Jak wypiszą to doniosę. Przewałkowałem w ten sposób po cztery semestry bez matury, aż mnie znudziło. Zorientowałem się, że będę jak dobrze pójdzie, badał psychotechnicznie robotników w Hucie Lenina, czy który nie pijany. A to by mi ubliżało. Zresztą ja wtedy śledziłem ślady istnienia Auschwitzu w naszym życiu, podejrzewając, że Huta Lenina jest przemalowanym Auschwitzem na zakład produkcyjny, gdzie się wytapia surówkę z ludzkich ciał i kości… i gdzie mi tam było do zgadzania się z pieprzeniem prof. Szewczuka, że socjalistyczny człowiek to brzmi dumnie. Tak mi to zasmakowało, że pozaczynałem również inne studia, na innych uczelniach, robiąc w międzyczasie maturę na różnych szkołach dla pracujących i kursach korespondencyjnych. Przecież nie miałem czasu na głupie chodzenie do szkoły, bo musiałem pisać. Napisałem w tym czasie, mimo woli, rozprawę doktorską z filozofii Ingardena. Ja po prostu spisywałem swoje uwagi krytyczne na temat czytanych kartek w „Sporze o istnienie świata”. Potem, gdy to profesor który był moim promotorem wziął do ręki, te tysiąc kartek, zakrzyknął: Przecież ty masz napisaną rozprawę doktorską. Później opowiem.
A później, skoro miałem smykałkę do filozofii, zrobiłem podyplomowy kurs kwalifikacyjny i pod koniec lat siedemdziesiątych uczyłem w liceum propedeutyki filozofii. Co to ja mówiłem? O co pan pytał. Aha, o Kuronia. No więc, poznałem go razem z kimś (nie pamiętam nazwiska) z korowskiej paczki, bo chciałem, myślałem, że mnie wydrukują w NOVEJ albo w innym samizdacie, ale nie chcieli. Przypuszczam, że nie było na mnie zezwolenia Paryskiej Kultury, która nie chciała promować chama, następcę Jakuba Szeli. Mówiłem przecież, żebym nie dopuścił do restytucji szlacheckich folwarków. Wszyscy drukujący w wydawnictwach podziemnych mieli się tam jakoś do wyższej sfery, mieli akowców w rodzinach, jakichś podziemnych partyjniaków, przedwojennych legionistów... a ja nic. Ja miałem matkę nauczycielkę, członkinię Partii. Byłem więc bez korzeni; ojciec mój nie interesował się polityką i szybko umarł, a ja nie chciałem rozklejać ulotek ani wybijać szyb w komisariatach, tylko drukować polemiki, z których wynikało, że ludziom z opozycji o nic nie chodzi, tylko o to, żeby dorwać się do władzy i rządzić. Naród, wolność i sprawiedliwość są im potrzebne jako retoryka, ale gdy tylko zdobędą władzę, zaraz będą restytuować sanacyjne stosunki i strzelać do chamów aż miło. Głupio się łudziłem, że w tym towarzystwie znajdę jakichś radykałów, że mnie wydrukują chłopcy z „Pulsu”, Staszek Barańczak, Anka Kowalska, Jacek Bierezin... a skończyło się na tym, że zostałem stawiaczem wódek. Już mówiłem, że gdybym się nie bał, że mnie w więzieniu wydupczą w kiszkę, to bym się mocniej zaangażował w podziemną robotę.
Inne tematy w dziale Rozmaitości