Sobótkowe gody V
Stopiony z mrokiem nocy rozedrganym ciałem
Z Lampą w ręce i z sową magicznej latarni
Macałem krawędź nocy loco z interwałem
Mojego życia nogą zanurzoną w darni
Wynosiłem z mego domu, by na gnój wyrzucić
Wszystkie dziewki urodne, niecki starych kwasów
Puszczyk hucząc na gnoma chciał licho odwrócić
Cykady cięły drobne odcineczki czasu
Powiedziałem: Dość będzie rajfurstwa pokoleń
Spalić trzeba przyciesie, inkluza ościeniem
Przebić tchawicę gędźbie – pozbyć starych rojeń
Bo już nic nie przyniesie – poza pomyleniem
Całą materię pleśni – parobków i dziewki
Spaliłem w ogniu czystym – bez szczura i pluskwy
Ciotki broniły pieśni, majtek i poszewki
Aż byłem przezroczysty i cudownie pusty
Ciężko wiodłem ten taniec wśród chomąt i kości
Końskich łbów zakopanych pod progiem na wieki
Zdarłem z pyska kaganiec ohydnej miłości
Zaintabulowanych przez sen pod powieki
Świeciłem sobie lampą przy diablich hołubcach
Stopą nad żarem czarnym – bijąc w stop ołowiu
Syty światłem lunarnym – myślałem o głupcach
I poczułem się lekki jak księżyc na nowiu
Inne tematy w dziale Kultura