Sobótkowe gody IV
Gdy się zbliżyłem do jego Persony
Prosiłem ogień chrobry, co nadzieją łudzi
Nie żałuję że lżyłem, ale zatracony
Jest świat, co na nim Ogry płodzą pseudo-ludzi
Teraz też go w rozterce pokorny i ciasny
Prosiłem tak, jakby był potężnym szamanem
Żeby mi wzmocnił serce, bo umysł mam jasny
Wlewając ciepło do żył pite wielkim dzbanem
Pieściłem w tańcu włosy – ciała eteryczne
Żeby mi wskazał źródło – gdzie cichła muzyka
Cały nagi i bosy- błagałem kosmicznie
kosmate szczudło, w którym wieczność cyka
obejmując mu kibić – wiotką jak terpetyk
miłowałem bez zmazy ziemskiej zawistności
żeby dziecięctwo chybić, ja, ziemski heretyk
musiałem kilka razy wyrzec się swych złości
A on syczał i pryskał złotą iskrą w ciemność
Która jak brylant w trawie gasła powolutku
Dla harmonii wszechświata – całą nadaremność
Biorąc na się łaskawie gamy pełne smutku
Chciałem wiedzy o wyjściu z przeklętego losu
Złego jak święty kamień w deszczową pogodę
Gdzie przepadł ten dziad stary w kościarni chaosu
Opiekun biednych panien, co miał białą brodę
Nie wejścia ale wyjścia z okrutnego nieba
Gdzie istotą wartości jest zgrabny kształt sromu
Żądałem od kairosu dwukształtnego źrebia
By runął z wysokości – w ziemię na kształt gromu
Inne tematy w dziale Kultura