Normalną koleją rzeczy w warunkach ogólnej dezinformacji pożywką stają się plotki i mity spowodowane niedoborem niezaprzeczalnych faktów. W przypadku kresu sławnego awanturnika jego śmierć nie wydaje się więc naturalną, gawiedź z zapałem doszukuje się koniecznie jakiejś ukrytej, nieznanej przyczyny. Mechanizm ten jest stary jak świat, co nie powinno dziwić w czasach, kiedy informacja była głównie mówiona.
Wieki temu o jakimś ważnym wydarzeniu sobie opowiadano. Opowieść zataczała coraz szersze kręgi, z każdym ulegając koloryzacji. Wyglądało to mniej więcej tak: wódz na polu bitwy oceniał, że wygubił dwie setki nieprzyjaciela. W liście do przełożonych szacunek ów traktował mnożnikiem, aby wzmocnić swe zasługi. Im dalej od pola bitwy, tym straty wroga były coraz większe. Tysiąc kilometrów od miejsca zdarzenia setki już dawno zamieniały się dziesiątki tysięcy. Wszyscy rozumiemy w czym rzecz, nasza zdobycz z łikendowego wędkowania wszak także przekracza granice wyobraźni ichtiologów.
No tak, tyle że obecnie informacji mamy raczej nadmiar. Są świadkowie, protokoły, śledztwa. Czy to bogactwo źródeł rozprasza wątpliwości? No – nie. Im więcej danych, tym większe pole do manewrów w stylu „zrób to sam”. A jeśli nie wszystkie okoliczności zostaną wyjaśnione, to wszelkie hamulce puszczają. „Hindenburg” padł ofiarą sabotażu, generała Sikorskiego zamordowano, bombowiec z „elitą” zestrzelono w nieodgadniony sposób w Smoleńsku, Glenna Millera porwali naziści, w Scapa Flow działał niemiecki agent…
Zauważmy, że sensaci nie są w stanie kontrolować swojej niecierpliwości. Spekulacje zamachowe pojawiają się natychmiast, zanim zwłoki zainteresowanych wystygną. Czyli w sytuacji absolutnego chaosu informacyjnego. Nie ma żadnych pewnych doniesień, nie ma faktów, nie ma czarnych skrzynek, a już genialni detektywi konstruują rekonstrukcję wyssanych z palca wydarzeń. Na przykład: każde działanie odpowiednich służb jest natychmiast krytykowane, w manierze „akcję ratunkową rozpoczęto po kwadransie? Za późno, zapewne specjalnie! Akcję ratunkową rozpoczęto 15 minut po katastrofie? Za wcześnie! Wiedzieli, że do katastrofy dojdzie!” Każdy przyzna, że tak dobranymi argumentami można udowodnić cokolwiek.
Mła Chciałby być dobrze zrozumiany. Mła nie krytykuje dociekliwości i stawiania niewygodnych pytań. Waaadzy należy patrzeć na jej lepkie, brudne paluchy. Pilnować, kontrolować, nie odpuszczać. Niemniej formułowanie teorii spiskowych przed podjęciem czynności śledczych należy uznać za co najmniej nadgorliwość. Dlatego, że powstaje sytuacja jak z sąsiedzkiego sporu o miedzę – im wcześniej pojawi się możliwie najgłupsza teoria, tym trudniej później rzecz wyprostować i ku ogólnemu pożytkowi wyjaśnić, ponieważ całość dochodzenia tonie w pieniaczym jazgocie, który skutecznie zagłusza fakty. Po pewnym czasie nikt już nie wie o co właściwie kłótnia idzie, tak samo jak samozwańczy blogerscy Holmesi i Kojakowie nie wiedzą, przy której z licznych swoich wersji zamachowych mają się oponować. Co nie przeszkadza im z pełnym przekonaniem dowodzić, że Tupolewa z Chórem „musiała” strącić rakieta, no bo jak to tak, samolot miałby się rozbić bez pomocy osób trzecich? Przecież to niemożliwe... A że aeroplan znajdował się poza zasięgiem ręcznych wyrzutni i że nikt nie zauważył na nocnym niebie płomieni z silnika owej rakiety – nie takie przeszkody zamachomanni przeskakiwali, wystarczy tylko przypomnieć dyndające nad smoleńskim wrakowiskiem „zawiesia” z niewidzialnego, niesłyszalnego i niewywołującego podmuchów śmigłowca... Coś jak jednoręki, jednonogi, jednooki płatny morderca z filmu „Ściągany”.
Inne tematy w dziale Polityka