Drugi już upadek eurotraktatu, o zmienionej obecnie nazwie na „traktat lizboński” - to jest chwila, w której ktoś na spokojnie powinien przypomnieć kilka prawd dość oczywistych o tym traktacie, po to tylko, byśmy wszyscy nie mieli za lat parę poczucia, iż utraciliśmy kiedyś wszelką roztropność i wszelki zdrowy rozsądek. Europa współczesna bowiem, obok licznych zalet za które Ją kochamy (wracam świeżo po dłuższym czasie spędzonym we Włoszech, więc miałem okazję raz jeszcze ich mocno doświadczyć), ma także liczne wady. A pośród nich - na pierwszym miejscu lokowałbym nadzwyczajny zamęt intelektualny, który często wypiera najprostsze prawdy z obiegu publicznego, a czasem nawet zastępuje je panoszącymi się wszem i wobec absurdami. Tak jest najczęściej wtedy, gdy owe proste prawdy na jakiś temat są niewygodne dla opiniotwórczych, możnych środowisk, czy społecznych elit. O tym zjawisku zresztą Bronisław Wildstein napisał pierwszą ważną polską powieść współczesną – „Dolinę nicości”. Namawiam nawiasem mówiąc do przeczytania. Od dłuższego czasu mam nieodparte wrażenie, że przypadek eurotraktatu jest właśnie jednym z casusów tego rodzaju.
1. Po pierwsze zatem warto zdać sobie sprawę, że – wbrew temu co zewsząd słyszymy – eurotraktat nie rozwiązuje kluczowych problemów Unii Europejskiej. Żeby jednak z tego zdać sobie sprawę, trzeba – rzecz jasna – zapytać najpierw jakie najważniejsze problemy, które zdecydują o jej przyszłości, ma dziś Unia. Odpowiedź nie wydaje się trudna, niezależnie od poglądu, jaki kto ma na integrację europejską. Jeśli integracja ma postępować, rozstrzygnięcia i jakiegoś postępu wymagają trzy kwestie. Pierwsza: kiedy i jakie nowe polityki rozwinie Unia i jak je sfinansuje? Jako zwolennik integracji chcę, by Unia przede wszystkim w ramach nowych polityk przejęła większą część odpowiedzialności za walkę z przestępczością (unijna policja) oraz za budowę i utrzymanie paneuropejskiej infrastruktury (europejskie autostrady i rurociągi), a w efekcie istotnie zwiększyła budżet na finansowanie tych polityk. Druga: jak spowodować, aby najwięksi i najsilniejsi w Unii nie byli w stanie zmuszać nieco mniejszych i nieco słabszych do bezwzględnego podporządkowywania się ich interesom? To dotyczy w pierwszej kolejności Niemców i Francuzów. Jako zwolennik integracji bowiem wiem dobrze, że nikt nigdy w historii nie zbudował dobrowolnej federacji, jeśli więksi domagali się posłuszeństwa mniejszych. I trzecia wreszcie: jak zagwarantować podwyższenie etycznych standardów polityki w Unii? Znów bowiem jako zwolennik integracji martwię się, że Europejczycy pewnego dnia definitywnie odrzucą projekt jedności Europy, jeśli uznają, że wyłącznymi autorami i beneficjentami tego projektu są cyniczni, kłamliwi i zdemoralizowani politycy. A więc: nowe polityki, gwarancje równoprawności mniejszych i słabszych, i podwyższone standardy. Tego powinien dotyczyć traktat, który miałby pchnąć europejską integrację naprzód. Co więcej sądzę, że nie byłoby problemu ani z wytłumaczeniem Europejczykom takiego traktatu, ani z jego przepchnięciem przez referenda.
2. Kwestie, którymi zajmuje eurotraktat są tymczasem dla Europy drugo, jeśli nie trzeciorzędne. To jest traktat przyczynkarski. Dlatego też jest taki długi i niezrozumiały – tak jak książki dawnych niemieckich historyków: mrówcza praca, mnóstwo szczegółów, tysiące przypisów, a wszystko nie wiadomo jakiej myśli ma dowodzić. Przyszłość Unii doprawdy nie zależy od tego, że Niemcy muszą mieć decydującą rolę w europejskim procesie decyzyjnym. Owszem, rozumiem, że to jest ważne dla Niemiec. Ale nie wszystko co ważne dla Niemiec ważne jest także dla Europy. Przyszłość Europy w jakimkolwiek stopniu nie zależy także od tego, czy Javier Solana będzie się nazywać - jak dotąd - „wysoki przedstawiciel do spraw zagranicznych”, czy – jak w traktacie – „minister spraw zagranicznych”. Bo wbrew temu co leje się ze wszystkich gazet i telewizorów, zdrowy rozsądek podpowiada, że nie od tego zależy istnienie bądź nieistnienie wspólnej polityki zagranicznej Europy, tylko od tego, czy 27 członków Unii ma rzeczywiście wspólny intelektualny plan takiej polityki. Bo gdy go istotnie będą mieć – Unia przestanie popadać w konflikt i impas na tle każdej nieomal poważniejszej decyzji. Tak samo los Unii w najmniejszym nawet stopniu nie zależy od ustanowienia urzędu stałego quasi-prezydenta. Równie dobrze zadanie przewodniczenia Radzie może być nadal wypełniane rotacyjnie przez szefów państw i rządów, a jedyny sens tej zmiany jest taki, żeby trwale utrącić od przewodnictwa kraje małe albo niewygodne. Dokładnie tak samo ma się rzecz z odebraniem małym krajom prawa do komisarza: dwóch czy trzech komisarzy w tę czy w tamtą - to jest problem z dziedziny zarządzania, rozwiązywalny za pomocą wiedzy na poziomie pierwszego roku studiów na tym kierunku. Niemal wszystko to, co jest przedstawiane jako tzw. reforma instytucjonalna, od której ma zależeć przyszłość Unii nosi taki właśnie charakter. Nawiasem mówiąc, owej wiedzy o tym co byłoby istotne, a co jest trzeciorzędne w traktacie uczyłem się parę lat temu, słuchając w Natolinie wybitnego znawcę Unii Jacka Saryusz-Wolskiego. Dlatego ogarnia mnie melancholia nad motywami ludzkich zachowań, gdy w sobotę w telewizyjnym programie „Horyzont” widzę tego samego profesora Jacka Saryusz-Wolskiego, jak wszystkie papugi powtarzającego, iż najważniejszy jest traktat i reformy instytucjonalne. A ja - Panie Profesorze - mam obszerne notatki z Pańskich świetnych wykładów natolińskich, w których tłumaczył Pan, że tzw. reformy instytucjonalne – to fikcja, a naprawdę Unia potrzebuje nowych polityk.
3. Wynegocjowany ostatecznie kształt eurotraktatu był poważną porażką polskiej dyplomacji, a nie jak słyszymy ciągle, wielkim jej sukcesem. I znów – co ważne - nie jest to kwestia poglądów, ale faktów. Aby je sobie uświadomić i nie ulec nachalnej propagandzie trzeba na spokojnie porównać zapisane u początku negocjacji w różnych dokumentach cele, jakie Polska sobie stawiała i rezultaty. Pamiętam dokładnie, że główne cele negocjacji były trzy. Pierwszy – uratować świetną, wynegocjowaną kiedyś przez Buzka z Saryusz-Wolskim pozycję Polski w procesie decyzyjnym w Unii. Tu jest fiasko całkowite. Drugi – wpisać do traktatu znaczenie dziedzictwa chrześcijańskiego Europy, żeby nam tu jakiś trybunał w przyszłości nie nakazał uroczyście wystawiać akty ślubu dwóm panom. Tu fiasko jest też całkowite, a niebezpieczeństwo coraz poważniejsze, jeśli uważnie przyjrzeć się kierunkowi, w jakim rozwija się orzecznictwo europejskich trybunałów. Trzeci – zrobić przynajmniej krok w kierunku stworzenia systemu europejskiego bezpieczeństwa energetycznego. I tu pewnie będzie się można spierać, gdyż czysto blankietowy zapis o solidarności energetycznej znalazł się w końcu w traktacie. Choć jestem pewien, że będzie on fikcyjny, gdyż nie jest poparty żadnymi kompetencjami organów Unii, pozostawia tę rzecz zatem – tak jak dotąd – do swobodnego uznania rządów państw. Co oznacza dalszy ciąg niemieckiego egoizmu, chociażby w sprawie rury bałtyckiej. Nic tu się naprawdę po traktacie nie zmieni. Czy taki stan wynegocjowania głównych celów państwa może ktoś na zdrowy rozum określić sukcesem ? Niestety, negocjator główny - Pan Prezydent RP – wykazał brak talentów negocjacyjnych i słabość woli, a potem, jako człowiek inteligentny - świadom tego, przy pomocy propagandy próbował to zamaskować. Jak często w Polsce bywało w ciągu ostatniego dwudziestolecia, niemal tylko wariaci głośno krzyczeli: „król jest nagi”. Ale ponieważ byli wariatami, nikt im nie wierzył.
To tyle zdroworozsądkowych prawd o eurotraktacie. Dalej będą już moje osobiste i zapewne kontrowersyjne oceny. Czy ten traktat jest wart przyjęcia przez Europę? Nie jest wart. Czy Irlandczycy mają swoją głęboką rację, że nie ulegli europropagandzie? Mają. Czy z punktu widzenia polskiego interesu można się było jeszcze poawanturować o traktat po kapitulacji brukselskiej Lecha Kaczyńskiego? Nie można było. Czy w związku z tym teraz nadal jak papugi Polacy powinni powtarzać nieprawdziwe tezy o traktacie? Nie powinni.
I jeszcze jedno. Czy w związku z tym wszystkim - jak nas informuje w sobotę sympatyczna i niegłupia dziennikarka TVN 24 – „niebo w Europie płacze nad eurotraktatem”? Osobiście jestem pewien. Nie płacze.
Jan Rokita