Początkowo władze Danii miały tę dyrektywę unijną gdzieś aż do teraz. Dopuszczalna ilość przypraw w tradycyjnych bułkach w kształcie „ślimaków” będzie w królestwie ograniczona do 15 mg cynamonu na kilogram ciasta. Innymi słowy, Duńczycy żegnają się ze swoimi ulubionymi bułeczkami świątecznymi, bo „nie można ryzykować swojego zdrowia podczas jedzenia ciasta z trującymi przyprawami”.
Hardy Christensen, szef Stowarzyszenia Piekarzy podaje, że duńskie kanelsneglery z cynamonem są uważana za część kulinarnej tradycji kraju i sposób ich pieczenia jest niezmienny od 200 lat. Na wieść o nowym unijnym przepisie lokalni cukiernicy wpadli w gniew. I prawidłowo!
W Szwecji, gdzie świąteczne tzw. kanelbullary są również popularne, zezwolono używać do 50 mg spornej przyprawy na kilogram ciasta. Jako pretekst podano, że to produkt tradycyjny i sezonowy. Duży plus dla Szwedów!
Norwegowie (nie są członkiem Unii, ale są państwem stowarzyszeniowym) też wzięli w obronę swoją tradycję, jednak podczas sprzedaży muszą zawsze informować konsumentów o zagrożeniu, wynikającym z konsumpcji cynamonu.
Na koniec najlepsze, czyli stosowanie prewecji nie tam gdzie trzeba. Otóż te absurdalne przepisy są wprowadzone mimo braku pewności i zgodności wśród europejskich naukowców co do toksyczności kumaryny. Nie wiedzą jakie jej ilości można używać bez ryzyka dla zdrowia. Jeden z ekspertów twierdzi, że by przekroczyć niebezpieczną granicę, zwykły człowiek musiałby zjeść tyle wypieków z cynamonem, iż prawdopodobnie umarłby z przejedzenia.
Od kiedy jakieś urzędasy - które nawet mnie nie znają - mają prawo decydować co mam jeść i pić? Ja sama nie lubię części polskich (i nie tylko polskich) potraw, niektórych z nich wręcz nie znoszę. Jednak to nie powód, bym miała ograniczać innym jedzenie ich.
Te unijne działania to uderzanie również w tradycje narodowe i odrębność narodową. Nawet jeśli sama nie znoszę tradycyjnego u nas bigosu (a nie znoszę), byłabym oburzona, gdyby jakiś biurwiszon mądrzył się na temat sposobu jego przygotowania. Unifikacja w pewnych kwestiach jest złem!
Przez takie wścibianie państwowych i unijnych nochali gospodarka ma przewleką biegunkę.
1. Są duże problemy ze znalezieniem dobrej pracy i założeniem własnej działalności gospodarczej. Wysokie podatki utrudniają zaoszczędzenie, czy spłacenie kredytu na przysłowiowy pierwszy krok.
2. Zamiast płacić tylko pracownikom szkoły, szpitala, itp., płaci się również chmarze urzędników. Oni też biorą pensje za swoje zajęcie, czyli rozdział pieniędzy na państwowe przedsiębiorstwa (np. państwowe szkoły). Część z nich ułamie dla siebie jakąś nadprogramową sumę pieniędzy. Poza tym, wydaje się tysiące w większości zbędnych przepisów. Ich realizację też nadzorują urzędnicy.
3. Działalności gospodarcze bankrutują bo nie mają pieniędzy i klientów. Częstą przyczyną nie jest wcale brak chęci kupna lub skorzystania z czegoś, lecz brak pieniędzy u klientów. Wzrastają ceny i pogarsza się jakość towarów i usług. A te wyższej jakości są najczęściej drogie.
4. Przełożony może w dużym stopniu traktować pracowników jak popychadła. Gdy ci się zwalniają, na ich miejsce przychodzą inni. Poza tym, przełożony może im powiedzieć "Nie odpowiada ci? To wy***aj na zmywak do Anglii! Jest mnóstwo innych na twoje miejsce!"
5. W części firm pracuje się dzięki znajomościom, a owy pracownik nie zawsze nadaje się na dane stanowisko (za małe kwalifikacje, lenistwo). Obniża to jakość działalności gospodarczej. Nie zawsze łączy się to z pójściem klientów do konkurencji. Bardzo często nie stać ich na to, toteż kupują to i korzystają z tego co tańsze, pomimo że gorszej jakości.
6. By zachęcić ludzi do zakładania działalności gospodarczych, wabi się ich różnego typu "inkubatorami przedsiębiorczości". Tylko, że one też pochodzą z naszych podatków. Płaci się owe dotacje również na te działalności, których produkty i usługi nie mają popytu.
W normalnej gospodarce powinno być tak.
1. Konsumenci mają możliwość kupienia i skorzystania z jak najtańszych i jak najlepszej jakości towarów i usług.
2. Zarobione pieniądze producenci inwestują w rozwój i wzrost jakości działalności gospodarczej.
3. Zatrudnia się jak najlepiej wykształconych, za odpowiednio wysokie wynagrodzenie. A zwalnia się niedouczonych i lekceważących swoje obowiązki w pracy (jeśli chcą pracować, zmienią pracę lub przekwalifikują się),
4. W przypadku ewidentnie złego traktowania - szczególnie gdy nic się nie zawiniło - ma się większą możliwość zmiany pracy. Im lepsze były czyjeś kwalifikacje, tym więcej straci byłe już miejsce pracy.
5. Będzie większa szansa na dobrą pracę. Tak samo z założeniem własnej działalności gospodarczej. Dzięki temu inni bezrobotni będą mogli znaleźć pracę.
W to wszystko wpisuje się m.in. przemysł spożywczy i gastronomia. Jeśli jakiś produkt będzie zawierał ewidentnie szkodliwą substancję, konsument zostanie o tym poinformowany. Choćby dzięki informacji umieśszczonej na opakowaniu produktu. Np. że kukurydza z tej a tej hodowli jest GMO lub zawiera jakieś 'E'.
Natomiast weźmy na warsztat sytuację kiedy w żaden sposób nie otrzymało się informacji o szkodliwości produktu. Konsument ląduje w szpitalu w wyniku zatrucia. W jego organizmie wykrywa się coś szkodliwego i dlatego bada się jedzoną ostatnio przez niego żywność, w której ta substancja mogłaby być. Zostaje ona tam wykryta. W przyzwoitym państwie sklep lub restauracja, która w ten sposób traktuje klientów w dużo większym stopniu naraża się zarówno na stratę klientów i bankructwo, jak i na procesy w sądzie.
A jak ktoś napycha sobie żołądek czym popadnie wiedząc, że to szkodzi - to niech nie obarcza za to odpowiedzialnością podatników.
Źródło informacji o dyrektywie UE: http://zmianynaziemi.pl/wideo/brukselscy-biurokraci-wykanczaja-producentow-tradycyjnej-zywnosci, http://wsumie.pl/gospodarka/89675-zakaz-wedzenia-miesa-i-serow
Fot 1: sex-hu / wsumie.pl.
Fot 2: cyclonebill / Wikimedia Commons.
A U D I O W I D E O T E K A .