To nie był najłatwiejszy czas dla Polaków. Na przełomie lat 80. i 90. przejście z ustroju socjalistycznego z centralnie zarządzaną gospodarką do demokracji z wolnym rynkiem było i pełne nadziei, i szoku. Ale był to czas, który potrafili wykorzystać ludzie przedsiębiorczy.
Rynek był pusty, łaknął dosłownie wszystkiego. Najpierw ustawa Wilczka w 1988 roku zdjęła bariery gospodarcze, a po roku 1989 drzwi do kapitalizmu szeroko otwarto. Zanim zaczęto je tu i ówdzie przymykać, żyłka Polaków do interesów ujawniła się w tzw. Rzeczypospolitej szczękowej na bazarach i w nagłym wykwicie firm prywatnych. Wiele z nich działa do dzisiaj i sporo rozrosło się w wielkie przedsiębiorstwa, często już międzynarodowe. Bo lata 90. to była wymagająca poświęcenia szkoła biznesu w praktyce.
Elita nie bawiła się w detal
To wtedy rozrosły się przedsiębiorstwa założone jeszcze w połowie lat 80., jak kosmetyczna firma dr Ireny Eris – po farmacji i doktoracie na berlińskim Uniwersytecie Humboldta, nudziła się w państwowej Polfie, więc… rozkręciła biznes ze spadku, który dostała jej matka. Teraz włada 14 proc. polskiego rynku kosmetyków do pielęgnacji twarzy i otwiera hotele spa. Albo makijażowe królestwo nieżyjącego już chemika z Przemyśla – Wojciecha Inglota. Zaczynał od produkcji płynów do czyszczenia głowić magnetofonowych i dezodorantów, a dziś rodzinna firma Inglot ma ponad 800 salonów w 70 krajach, w tym na Broadwayu, w Londynie i Dubaju.
Tych dwoje miało doświadczenie, i to lat walki na rynku sterowanym, ale wokół powstawały przecież interesy praktycznie od zera. Często właśnie z handlu na targowiskach czy wyjazdów na Zachód z garścią dolarów po towar, powstawały fortuny już całkiem niemałe. Marki, znane dziś nie tylko w Polsce. Dariusz Miłek, były członek klubu kolarskiego Górnik Polkowice, miał stragan na bazarze w Lubinie. Po 1989 r. stworzył sieć obuwniczą Miłek, 10 lat później marką obuwniczą CCC. Dziś jest właścicielem fabryki CCC Factory, Cuprum Arena w Lubinie, pałaców w Chróstniku i Łącku. Jeden z najbogatszych ludzi w Polsce Roman Karkosik prowadził od lat 70. bar i fabrykę napojów, a w 1989 r. rozpoczął produkcję przewodów i kabli. By pozyskiwać do tego metale kolorowe, otworzył sieć punktów skupu złomu. Dwa lata później zaczął produkować butelki typu PET do napojów. A następnie wszedł na giełdę…
„Maciej Czujko, redaktor Money.pl, wspominając początek lat 90. pisał, że przyszła elita nie bawiła się w detal. Kombinowała na większą skalę. I przytacza słowa Sławomira Lachowskiego, twórcy mBanku i Multibanku: »Lataliśmy samolotem LOT-u z Warszawy do Bangkoku lub Delhi. W Indiach i Tajlandii kupowaliśmy ciuchy, a w Singapurze i na Tajwanie sprzęt elektroniczny. Dziś takie połączenie naszego przewoźnika już nie istnieje, wtedy się opłacało. Niemal cały samolot zapełniali początkujący przedsiębiorcy. W kieszeniach każdy miał już uzbierane od kilku do kilkunastu tysięcy dolarów. Śmialiśmy się, że przy Polakach jest więcej pieniędzy niż wart jest boeing, którym lecimy«. Czujko przypomniał też, że Zygmunt Solorz-Żak, właściciel Polsatu, sprowadzał wartburgi i rumuńskie oltcity, a Ryszard Krauze importował komputery z Dalekiego Wschodu” – wspominał Dariusz Koźlenko w „Gazecie Bankowej” w tekście „Od szczęk na bazarze do galerii piątej generacji. Historia polskiej przedsiębiorczości”.
Czas marzycieli
A jednak wielu zaczynało właśnie od zera! Jak mówiono, był to czas marzycieli, którzy mieli tysiące pomysłów na biznes i je uruchamiali. Tacy jak Krzysztof Klicki, student fizyki, który w 1990 roku pożyczył auto od ojca i zaczął rozwozić gazety do kieleckich sklepów spożywczych Społem, bo takie rozwiązania podpatrzył na Zachodzie. Lata później właściciel Kolportera miał złoty biurowiec w Kielcach, z lądowiskiem dla helikoptera.
– Wielka firma to było młodzieńcze marzenie. A wybór kolportażu to trochę przypadek, a trochę determinacja – mówił po latach („Gazeciarski biznes i prezes matka”, Grzegorz Walczak – „Gazeta Wyborcza”).
Te pomysły „leżały na ulicy”, trzeba było je zauważyć, mieć odwagę i determinację. Na przykład: skoro handel napędzał rynek (w 1988 r. istniało w Polsce 227 tys. punktów sprzedaży detalicznej, dekadę później już prawie milion – dane PAN), to ktoś musiał im dostarczać towary. Tak powstał Maspex – koncern spożywczy z siedzibą w Wadowicach, dziś Polski gigant i jeden z największych producentów żywności w Europie Środkowo-Wschodniej.
– Przeszliśmy drogę typową dla polskiego kapitalizmu po 1989 roku: od garażu do dużej europejskiej spółki – mówił jej założyciel i prezes Krzysztof Pawiński „Gazecie Wyborczej” (w cyklu „100 firm na 100-lecie”: „Nie poróżniły ich ani pieniądze, ani pierwsze sukcesy” – Monika Waluś).
A przecież twórca koncernu – wtedy bardzo młody (rocznik 1965) – spożywki się nie uczył, tylko budownictwa podziemnego na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Studiował też na Technische Uniwersitaet w Clausthal-Zellefeld. Jest doktorem nauk technicznych. Ale widok półek w Niemczech, pełnych towarów, kiedy w Polsce świeciły pustkami, podsunął mu pomysł. Namówił kolegów na biznes – w 1990 r. zaczęli sprowadzać do Polski i konfekcjonować zabielacze do kawy i kakao. Zdzisław Stuglik, Jerzy Kasperczyk, Sławomir Rusinek i Józef Szczur, potem do firmy dołączył Peter Kramer.
– W biznesie pomogła nam atmosfera i klimat tamtych lat. Nie było kapitału, był za to fantastyczny rynek, przyjazny i głodny. Kiedy rodził się kapitalizm, wszyscy pragnęli czegoś nowego, własnego, ale nie każdemu tę chęć udało się przekuć w sukces – opowiadał Pawiński.
Po trzech latach zaczęli sami produkować: rozpuszczalne herbatki owocowe, napój kakaowy, cappuccino, pitną czekoladę… Mieli pasję i wierzyli, że się uda. W roku 1995 przejęli zakład przetwórstwa owoców Polska Żywność z Olsztynka. Potem kolejne. Dziś mają kilkanaście marek, bardzo rozpoznawalnych, bo w prawie każdym domu jest makaron Lubella, soki Tymbark i Kubuś, keczup Włocławek, słoik warzyw Krakusa czy dżem Łowicz. Maspex ma 11 polskich firm i 14 zagranicznych w sześciu krajach wschodnioeuropejskich UE. Eksportuje do 50 państw. Prowadzi akcje społeczne dla dzieci i wraz z Muzeum Powstania Warszawskiego projekt edukacyjny „Parasol Historii. Wspomnienie ’44”.
Góry karier
Okno na biznes otworzyło się też w wielu innych dziedzinach. W przypadku Ryszarda Florka z Nowego Sącza – dosłownie. Założył firmę Fakro – obecnie drugiego, największego na świecie producenta okien dachowych. – Rodzice nauczyli mnie, że na sukces trzeba ciężko pracować. Można więc powiedzieć, że przedsiębiorczości uczyłem się już w dzieciństwie. Żeby osiągnąć sukces, trzeba wierzyć, ciężko pracować, mieć wiedzę i trochę szczęścia – wspominał z kolei Florek w „GW” („Świat patrzy przez polskie okna”, Paweł Figurski).
Jego ojciec był stolarzem – przedsiębiorcą w Tymbarku pod Limanową, w Beskidzie Wyspowym. Gdy do ich domu przyjeżdżali goście, mały Rysiek spał na strychu – patrząc, jak światło wpada przez przeszklone dachówki wpadł na pomysł, by w dach wbudowywać okna. I na studiach na Politechnice Krakowskiej zaczął się tym interesować. W Polsce nikt takich okien nie produkował. Pod koniec lat 80. otworzył z kolegą zakład stolarski, produkujący głównie na rynek niemiecki, ale w 1990 postanowił realizować marzenia. Przekonał do nich żonę i przyjaciela Krzysztofa Kronenbergera. Ich Fakro ma 12 firm produkcyjnych w Polsce i za granicą oraz 16 firm dystrybucyjnych – od USA po Rosję i Chiny.
W regionie Florka podobnych karier było wiele. Na przykład Andrzeja Wiśniowskiego, producenta bram, który o swoim sukcesie opowiadał „GW” („Człowiek, który sprzedał milion bram”, Beata Bialik) z humorem: – Mieczysław Rakowski powiedział kiedyś: „Jeśli masz garaż albo stodołę, załóż w nich firmę”. No to posłuchałem.
Rakowski to był de facto ostatni premier PRL, po nim Czesław Kiszczak urzędował tylko 22 dni i w sierpniu 1989 zastąpił go Tadeusz Mazowiecki, który został pierwszym premierem III RP. A Wiśniowski miał w Polsce Ludowej prowadzić rodzinny biznes rolniczy – po dziadku i ojcu, w szklarniach na Podkarpaciu. Ale jak to człowiek młody, wolał coś „bardziej na czasie”. Zaintrygowała go elektronika, a ściślej – bramy otwierane bez wysiadania z samochodu. W 1989 r. powstał prototyp pierwszej automatycznej bramy 23-letniego wtedy Wiśniowskiego. Firmę otworzył z dwoma kolegami i bratem Tadeuszem, w garażu a potem w stodole. Wreszcie w Wielogłowach, przy głównej drodze w Beskid Sądecki, gdzie stoi dziś wielki, nowoczesny zakład.
Klienci sami na niego wpadali, jadąc w góry. Jak wspominał, w połowie lat 90. wystawiał się już na targach w Poznaniu i zaczął tworzyć sieć dilerów. Pierwszy duży kredyt inwestycyjny wziął pod koniec lat 90. Teraz planuje rozwój firmy na 5 lat do przodu, ma 25 procent przychodu z eksportu i ponad 2500 punktów sprzedaży w Europie. Zbiera nagrody i powołał do życia Fundację Horyzont 360, która troszczy się o Jezioro Rożnowskie. Zbudował nad nim luksusowy hotel, by przyciągać wymagających turystów.
Produkt premium
Artur Kazienko, prezes firmy Kazar Footwear, od razu w 1991 roku postawił na luksus – zaczął od sprowadzania obuwia z Włoch. W rozmowie z Agatą Kulczycką („Nie sprzedajemy butów jako takich, ale styl życia” – „GW”) przyznał, że wtedy biznes prowadziło się łatwo: – Rynek był bardzo chłonny, brakowało wszelkich dóbr konsumpcyjnych. Naszym celem od początku było dostarczanie klientom produktów premium. Wtedy firmy powstawały jak grzyby po deszczu. Dawne socjalistyczne fabryki przejmowane przez prywatnych przedsiębiorców także produkowały buty, ale nie były one najwyższej jakości.
Obecnie Kazar ma 50 salonów, własne zespoły projektujące obuwie, torebki i akcesoria.
W produkty premium celował też Jędrzej Wittchen, założyciel znanego przedsiębiorstwa produkującego galanterię skórzaną. Swą firmę rodzinną utworzył w 1990 roku, a pomysł przywiózł z licznych podróży, na których spędził lata 80. Studiował geografię i w stanie wojennym (!) przekonał urzędników, że… musi zorganizować wyjazd naukowy na Saharę. Objechał m.in. Egipt, Maroko, Francję, Malezję, Indie i Tybet. Pracował dorywczo przy winobraniach, zbiorach warzyw, w biurach podróży. Ale w Wigilię 1989 roku postanowił wrócić do Poznania, z kupionymi na bazarze w Malezji skórzanymi portfelami i torbami (rozeszły się natychmiast, z olbrzymią marżą) i założyć biznes.
— Urodziła mi się córka. Idealny moment, by się ustatkować. Przemiany gospodarcze w kraju potęgowały te myśli — wspominał w rozmowie z Jackiem Konikowskim w „Pulsie Biznesu” („Poddaj się czy kształtuj”).
Najpierw sprowadzał z Malezji skórzane drobiazgi , a w końcu wyroby z wytłoczonym logo i napisem Wittchen. W odniesieniu sukcesu pomogło mu też nazwisko: klientom wydawało się niemieckie, więc kojarzyło się z luksusem. — Sprzedawcy sami reklamowali moje wyroby jako włoskie, angielskie lub niemieckie. Pomagało — wspominał.
„Nic nie zapowiadało, że będzie produkował luksusowe wyroby ze skóry. Bliżej mu było do artysty, filozofa i podróżnika niż przedsiębiorcy, który skrupulatnie planuje działania biznesowe. Zaczynał biznes dosłownie z 500 dolarami w kieszeni. Dzisiaj jest właścicielem dużej międzynarodowej firmy z mocnym kilkunastoprocentowym udziałem w rynku” – opisywała go w Onet Biznes Emilia Kunikowska („Samouk, który stał się milionerem”).
Lokalna firma z Poznania szybko zmienia się w ogólnopolską, choć produkuje głównie w Azji i Włoszech. Ma siedzibę w Palmirach pod Warszawą. Wittchen założył Business Angel Seedfund i inwestuje w pomysły ludzi, którzy zaczynają od zera – jak on kiedyś.
Uroda chemii
Bez pokaźnych środków na start w 1991 r. powstała też firma, która potem kojarzyła się z bocianem, choć robiła… w kleju. Łódzki Atlas, bodajże największy producent chemii budowlanej w Polsce, którego początki „to garaż, betoniarka i sklepowa waga. (…) Trzej przyjaciele – Grzegorz Grzelak, Andrzej Walczak i Stanisław Ciupiński – stawiali pierwsze kroki w rodzącej się wolnorynkowej gospodarce” („Biznes, który się klei”, Michał Frąk – „GW”).
Zajmowali się wykańczaniem wnętrz. Wtedy, w młodej Polsce wychodzącej z siermiężności PRL, kładli płytki na zaprawę. Aż tu klient, dla którego wykańczali salon z glazurą, przywiózł im zagraniczny klej do płytek – mieszaniny cementu, piasku i chemii. Rozgryźć recepturę nie było tak łatwo jak bułkę z masłem. Poprosili o pomoc naukowców Politechniki Łódzkiej. Potem zaczęli tę historię w garażu Grzelaka, w pożyczonej betoniarce, którą mieszali składniki odmierzane na zwykłej wadze – do dziś stoi w siedzibie firmy, jako świadek jej narodzin.
Coś takiego, jak klej do glazury, musiało odnieść sukces. Wszystkie zyski inwestowali w rozwój, a po paru latach kupili kombinat w Piotrkowie Trybunalskim, potem kopalnie gipsu, anhydrytu, piasku kwarcowego. Zaczęli produkować gładzie i chemię. I tak zdominowali rynek, którego nie zdążyła zająć zachodnia konkurencja.
Od kleju zaczął też, ale finalnie zupełnie inaczej podszedł do chemii Zenon Ziaja, syn stolarza i krawcowej z Sosnowca. W latach 60. dostał się na farmację na Akademii Medycznej w Lublinie. Gdy nadszedł 1989 rok miał 43 lata, lata pracy w aptece przy Szpitalu Marynarki Wojennej w Gdańsku i był zafascynowany robieniem leków. Gdy pojawiła się możliwość otworzenia przedsiębiorstwa, zaczął produkować ziemniaczany klej do tapet.
Klej trzymał wyśmienicie, tyle że przez dwa tygodnie. – Szczęśliwie przekonałem się o tym jeszcze na etapie testów. Pobiegłem szybko do sklepu na Grunwaldzkiej w Gdańsku, gdzie miałem ten klej sprzedawać i wycofałem się z wszystkich obietnic. Bo kiedy zgłosiłem się tam z pomysłem na klej do tapet, to usłyszałem: „biorę każdą ilość”. Takie to były czasy, wszystkiego brakowało. Poszedłem tam, przeprosiłem i przyznałem, że cały ten pomysł z klejem runą – śmiał się w rozmowie z Maciejem Drzewickim i Grzegorzem Kubickim („GW” – „Zenon Ziaja: Na dłuższą metę w życiu wygrywa logika”).
– To wtedy przyszła refleksja: dlaczego szukam czegoś, na czym się nie znam, skoro mogę się zająć tym, co doskonale umiem. I zamiast kleju wyprodukowałem krem oliwkowy, który ukręciłem w ciągu trzech, góra pięciu minut. Poszedłem z nim do innego sklepu na Grunwaldzkiej, tym razem drogerii. Jej szef miał na imię Stasiu. Wyjął ten krem, popatrzył, powąchał i znowu usłyszałem: „biorę wszystko” – opowiadał, jak zaczął wielki biznes kosmetyczny.
Za pożyczone od znajomego 2000 dolarów kupił starą maszynę do robienia lodów i w niej produkował krem. Specyfik stał się popularny, a budowa biznesu szło szybko. Ziaja przenosił się z produkcją do coraz lepszych lokalizacji i większych hal. Zaczął eksport, dziś nawet do Chile, Japonii, Wietnamu, na Tajwan i Filipiny. W ofercie ma ponad 1000 preparatów. Jego żona i syn też są farmaceutami, a córka lekarzem.
W rozmowie z dziennikarzami „GW” Ziaja wspominał: –. Zrobiliśmy jeden krem, potem drugi, trzeci… Jeździłem z nimi volkswagenem transporterem dzień i noc po całej Polsce, poznawałem ludzi. Łatwo było wtedy sprzedawać, bo rynek był pusty. Bywało tak, że wiozłem kremy do Katowic, ale sprzedawałem je już w Łodzi, bo jedna pani je zobaczyła i od razu wzięła wszystkie. Musiałem więc wracać do Gdańska po kolejny dostawę – tę do Katowic. Mordercza praca, przez 15 lat nie byłem na urlopie. Ale taka była wtedy atmosfera w Polsce – chcieliśmy dogonić Zachód, żyć na lepszym poziomie. Zaczęło się to udawać, wszyscy widzieli w tym sens.
Potwierdza to Adam Góral, prezes Asseco Poland, międzynarodowego przedsiębiorstwa informatycznego. Rocznik 1955, Rzeszowianin, ukończył cybernetykę ekonomicznąj i informatykę na Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Pracował w rzeszowskiej filii UMCS, napisał 30 prac naukowych. zrobił doktorat ze statystyki matematycznej i ekonometrii. A jednak w roku 1988 założył z bratem spółkę produkującą keczup i dwa lata później powstało przy niej biuro usług informatycznych – zalążek dzisiejszego Asseco.
Dwa lata temu wspominał w rozmowie z Agatą Kulczycką: – Po 27 latach ciężkiej pracy całego zespołu Asseco jest dużą międzynarodową firmą, zatrudniającą ponad 24 tys. osób. Jestem dumny, że centrala spółki jest niezmiennie w Rzeszowie. To miasto dało mi wszystko, czego jako młody przedsiębiorca potrzebowałem. Uważam, że jeśli ma się w sobie przedsiębiorczego ducha, to nic człowieka nie powstrzyma przed realizacją marzeń. A wtedy, na przełomie lat 80. i 90., motywacje były proste: nie chciałem być biedny, bo bieda to brak wolności, zależność.
BW
Upadek socjalizmu i czas rozwoju gospodarki rynkowej przyniósł obywatelom Rzeczypospolitej powszechny dostęp do wielu gałęzi gospodarki oraz stworzył duże szanse dla rozwoju prywatnej przedsiębiorczości. Chłonność rynku na dobra i usługi ułatwiła obywatelom tworzenie i rozwijanie własnych inicjatyw. Prywaciarze stali się symbolem wolności i dążenia do dobrobytu.
Blog poświęcony zagadnieniom związanym z rozwojem polskiej przedsiębiorczości, pokazuje, jak kształtował się polski biznes. Publikacje dotykają realiów czasów II RP oraz PRL-u. Przedstawiamy wiele historycznych ciekawostek, pozwalających lepiej zrozumieć charakter oraz specyfikę przemian w polskiej gospodarce. Znaleźć tu można także informacje dotyczące konkretnych przedsiębiorstw, grup zawodowych oraz inwestycji i handlu, a także dawnych, znanych przedsiębiorców, których sylwetki do dziś stanowią niezwykłą inspirację.
Partnerem bloga jest sieć Żabka.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Gospodarka