Amerykańscy Republikanie kolejny raz stają przed szansą przejęcia Białego Domu. Będzie to zadanie trudne, wymagające zdystansowania głównego obozu rewolucji, konsolidującego się wokół kandydatki Demokratów. Jeśli jednak miałoby się udać, warto wcześniej sprawdzić, co nowa prezydentura może oznaczać dla konserwatystów. Czy Ted Cruz bądź Donald Trump wypowie post-demokratycznemu lewiatanowi wojnę i wytoczy do jej stoczenia najcięższe działa?
Prawybory prezydenckie w amerykańskim systemie dwupartyjnym to festiwal wzmożonej aktywności społeczno-politycznej. Ich inauguracja – aż na rok przed upływem kadencji – każdorazowo zakreśla horyzont politycznej rywalizacji w ramach głównej kampanii przed głosowaniem powszechnym.
Choć prezydenta USA formalnie wyłaniają elektorzy, to jednak faktyczne poparcie trzeba zdobyć wśród różnorodnych społeczności oraz grup wpływu. Gwarancję pozyskania „żelaznego” elektoratu wielkości 30 -40 milionów wyborców daje tylko nominacja jednej z dwóch największych partii. Dopiero w dalszej kolejności sztaby skupiają się na pozyskaniu głosów obywateli niezdecydowanych i o zmiennych preferencjach.
Było ich wielu...
Zacznijmy od Partii Republikańskiej. Bush, Carson, Christie, Cruz, Fiorina, Huckabee, Kasich, Paul, Rubio, Santorum, Trump… Bogata karuzela nazwisk od jesieni 2015 stopniowo się przerzedzała. Początkowo niemal każdy mógł tu znaleźć kogoś bliskiego swoim poglądom: od radykalnej prawicy ekonomicznej i centrolewu aksjologicznego w postaci Carly Fioriny, przez silnie powiązanych z wielkim biznesem zwolenników „zgody narodowej” reprezentowanych przez Jeba Busha, po umiarkowanych socjaldemokratów ekonomicznych i zarazem zdecydowanych konserwatystów w sprawach cywilizacyjnych, takich jak Rick Santorum.
Każdemu z wyżej wymienionych można by poświęcić oddzielny artykuł. Za każdym – jak np. za ostro licytującym na postulaty wolnościowe i desperacko walczącym o uwagę widzów Randem Paulem – stoją interesujące historie. Jednak niemal każdy z nich, szczególnie w czasie kolejnych debat telewizyjnych, poległ na własnej strategii, przewidującej zwalczanie wszystkich poza… Donaldem Trumpem. W ten sposób każdy dołożył swój wkład w budowę poparcia dla tego ostatniego.
Dla porządku należy wspomnieć o radykalnie krótszej ławce z nazwiskami po stronie Partii Demokratycznej. Tam wszystkie poważniejsze grupy biznesowo-lobbingowe budują kampanię dla żony byłego prezydenta Williama „Billa” Clintona, która przystąpiła do rozprawy ze skrajnym socjalistą, potomkiem polskich imigrantów spod Limanowej – Bernie Sandersem. Jego pojedyncze triumfy w prawyborach niczego już nie zmienią, a ostatnia potencjalna poważna przeszkoda po lewej stronie sceny wyborczej – burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg – lojalnie zadeklarował, że startować nie zamierza. Uwaga byłej sekretarz stanu skupiła się więc najpierw na piątce, a do niedawna trójce kandydatów republikańskich…
Tercet Cruz – Rubio – Trump toczył w ostatnich tygodniach pasjonujący bój. Jego pierwszą ofiarą stał się pochodzący z Florydy Marco Rubio. Powtarzalne w treści i nudne w formie przemówienia, a także kolejne dyskredytujące go publikacje prasowe uniemożliwiły latynoskiemu katolikowi skuteczną rywalizację z Cruzem i Trumpem. W oczach konserwatywnego elektoratu negatywne piętno odcisnęło także opowiedzenie się przez niego za przywróceniem skompromitowanej ustawy Patriot Act z 2001 roku. Rubio przegrał z Trumpem bitwę o macierzystą Florydę i wycofał się z wyścigu.
…zostało dwóch
Ted Cruz ma wciąż szansę na dogonienie pierwszego obecnie Donalda Trumpa, ale potrzebuje kilku efektownych zwycięstw, w tym przynajmniej jednego w stanie, który przyjął ordynację typu winner takes all. Na płaszczyźnie wizerunku politycznego sztab Cruza powiela sprawdzone metody: imponujące wiece, prześmiewcze ataki na rywala i zapowiedzi demontażu najbardziej skompromitowanych instytucji urzędującego prezydenta. Z niezwykłą regularnością zwolennicy kontrkandydata (chociaż nie tylko oni) zakłócają występy Trumpa, próbując w ten sposób zepsuć pieczołowicie tworzone show. To także element strategii, w której Cruz – co potwierdził na pierwszej marcowej debacie z Trumpem oraz przy absencji głównego rywala na CPAC 2016 – kreuje się niemal na „anty-trumpa”.
Republikańskim prawyborom z lutego i marca 2016 r. towarzyszy dwukrotnie wyższa frekwencja niż przed czterema laty. Amerykański elektorat protestu rośnie w siłę i wypatruje przywódcy. Świetnie wykształcony prawnik oraz zdeklarowany baptysta Cruz mógłby jednak pokusić się o bardziej porywający i wartościowy program. Skoro nie będzie nigdy lepszym showmanem od Trumpa, powinien postawić na konkrety. Ale w jego poglądach społecznych często brakuje konsekwencji i spójności. Deklaruje się jako przeciwnik tzw. aborcji, więc po co rozwija dyskusję o „kompromisowych” wyjątkach na nią zezwalających?
Idąc dalej – Cruz jest zadeklarowanym zwolennikiem małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, krytykuje legalizację jednopłciowych pseudomałżeństw oraz związków partnerskich. Dlaczego więc zastrzega, że to domena prawodawstwa lokalnego i w tym samym czasie przyjmuje zaproszenie na kolację u homoseksualnej pary oraz 2-milionowy czek od gospodarzy? Bardziej konsekwentne stanowisko zajmuje w sprawach powstrzymania nielegalnej imigracji, penalizacji narkotyków oraz prawa do posiadania broni. Nie ma więc jednoznacznej odpowiedzi na to, czy senator z Teksasu może w fotelu prezydenta rozpocząć konserwatywną kontrrewolucję.
Sny miliardera…
Sztab Donalda Trumpa szybko się uczy, m.in. wykorzystując duże zainteresowanie, towarzyszące występom kandydata. Właściwie w każdym przemówieniu pierwsze 10 minut główny zainteresowany poświęca podziwom dla zgromadzonych tłumów i podziękowaniom dla współpracowników. Trump świetnie wyczuwa nastroje audytorium. Pożegnał się z czytaniem z kartki, jest naturalny, zabawny, porywający. Roztacza przed odbiorcami perspektywę powrotu do amerykańskiego snu, który jest na wyciągnięcie ręki, czyli na wrzucenie do urny kartki z głosem. Wypominane mu kłamstwa i hipokryzję obraca w żarty lub wprost kontruje, wrzucając oponentów do worka zgniłej, bezwartościowej polityki, którą on nigdy dotąd się nie parał, gdyż spędził życie na tworzeniu miejsc pracy oraz pokonywaniu barier postawionych przed przedsiębiorcami.
Program głównego faworyta w republikańskim wyścigu po nominację zdominowany jest dwoma tematami. Chodzi o powstrzymanie napływu nielegalnych imigrantów i mafijnych interesów z Meksyku za pomocą budowy na granicy południowej muru oraz radykalne pobudzenie małych i średnich przedsiębiorstw poprzez obniżki podatków. Z początkiem 2016 r. Trump silniej zasygnalizował konieczność demontażu amerykańskiego ZUS-u, czyli reformy „Obamacare” oraz cofnięcia reformy centralizującej edukację szkolną.
Donald Trump niewątpliwie nie jest kandydatem któregokolwiek establishmentu. Mimo, iż prowadzi działalność w kilkusetmilionowym kraju, jego potężne zasoby ekonomiczne oraz wzrastający społeczny kapitał pozwalają mu właściwie na... stworzenie własnej elity władzy. Tego też można spodziewać się w przypadku jego wiktorii w starciu o Biały Dom - szeroko zakrojonego transferu osobowego ze świata biznesu do polityki. Będzie to administracja niejednorodna ideowo, zawiązana bardziej na relacjach personalnych niż kryteriach etycznych.
…życiorys uwiera
Jeśli chodzi o świat wartości niematerialnych, deklaracje Trumpa nie zawsze idą w parze z życiowymi wyborami. Trudno jest zaufać człowiekowi gorliwie deklarującemu wiarę w Chrystusa, który jeszcze w 2009 roku wspierał finansowo Planned Parenthood, uznawał prawo kobiety do zabicia swojego nienarodzonego dziecka i który dwukrotnie się rozwodził, tworząc wokół swoich kolejnych „ślubów” otoczkę wielkiego show. Teraz uważa się za nawróconego pro-lifera, który – odkąd związał się z Partią Republikańską – zwalcza „tęczową” agendę oraz restrykcje dotyczące posiadania broni.
Czy taki człowiek na najwyższym urzędzie w USA podejmie działania, jakich spodziewają się od niego konserwatywni wyborcy? Nasuwa się odpowiedź negatywna, chociaż – patrząc na drogi życiowe obu kandydatów, w tym szczególnie nieobliczalnego Trumpa – wszystko jest możliwe. Czy jednak wspomniane oczekiwania kierowane są do właściwej instytucji? Nie mniejsze nadzieje w Polsce pokłada się w Andrzeju Dudzie. Jak pamiętamy, przed rokiem chętnie składał on daleko idące obietnice, ale jako Prezydent RP nie posiada stosownych kompetencji, by je zrealizować.
Być prezydentem…
Jako szef egzekutywy i naczelny dowódca sił zbrojnych, Prezydent USA posiada rozległe uprawnienia w zakresie: mianowania części sędziów Sądu Najwyższego na dożywotnią kadencję; kontrolowania administracji federalnej; wykonywania budżetu, w tym alokacji licznych funduszy; prowadzenia polityki zagranicznej państwa. Ma niebagatelny wpływ na parlament - brak formalnej kompetencji inicjatywy ustawodawczej zawsze omija poprzez zgłaszanie swoich projektów ustaw przez republikańskich kongresmenów. Według Joachima Osińskiego, około 80 procent wszystkich projektów ustaw pochodzi od głowy państwa. W sprawach szczególnej wagi prezydent może zwołać połączone izby Kongresu. Jeśli natomiast uzna dane prawo za szkodliwe, stosuje weto ustawodawcze, do którego obalenia potrzeba aż 2/3 liczby głosów. Przy końcu sesji Kongresu może też zastosować „weto kieszonkowe”, a więc milcząco odczekać aż minie czas sesji i tym samym nie podpisać ustawy.
Powyższe wyliczenie niektórych tylko uprawnień amerykańskiego prezydenta wskazuje, iż może on oddziaływać na wiele obszarów życia publicznego. Jeśli dodamy do tego przychylną większość w Izbie Reprezentantów i Senacie, uzyskujemy bardzo prostą ścieżkę dokonywania głębokich zmian w państwie. Aby tak się stało, z pewnością musi dobiec końca konfliktogenna kohabitacja prezydenta-demokraty z republikańskim parlamentem. Czy zastąpienie Baracka Obamy prezydentem z Partii Republikańskiej jest jednak realne?
Dotychczasowe sondaże nieubłagalnie wskazują na zwycięstwo Hillary Clinton. Jej powiększająca się przewaga nad Trumpem to nie efekt jakiejś nadzwyczajnej charyzmy byłej sekretarz stanu, ale pokłosie twardej walki pomiędzy republikańskimi kandydatami. Walki, której brutalność wielokrotnie przewyższa koncyliacyjną rywalizację po stronie lewicy. Dystans ten z poziomu średnio od 4 do 8 procent przed kwartałem urósł do 9-16 procent w marcu 2016 r.
Warto jednak pamiętać, iż za oceanem preferencje wyborcze bada się na podobnych niskich wolumenach, co w krajach Europy. Zbytnie przywiązanie do wynikających z nich tendencji często prowadzi na manowce. Poza tym, obie partie wiele razy w historii wyborów prezydenckich wykazały wysoką zdolność do konsolidacji elektoratów. Jeśli zatem Trump otrzyma nominację, a próba zaprowadzenia rozejmu na prawicy powiedzie się, trendy sondażowe mogą zostać odwrócone. Krokiem w tym kierunku jest poparcie udzielone mu przez Chrisa Christiego i Bena Carsona.
…w Ameryce przed zakrętem
Stany Zjednoczone to wciąż jedyne na świecie supermocarstwo. Kraj ten staje przed kluczowym wyborem, którego potencjalne konsekwencje mierzyć trzeba największą wagą. Przede wszystkim chodzi o zachowanie status quo mocarza rozdającego karty na wszystkich kontynentach. Jako alternatywę dla tego scenariusza można kreślić jako perspektywę dalszej degrengolady geopolitycznej – do poziomu „zaledwie” jednego z wielu mocarstw światowych.
Z horyzontu ludzi wiary nie powinna jednak znikać gra jeszcze ważniejsza, prowadzona w tle „koncertu mocarstw”. To rozgrywka o to, czy pełzająca coraz śmielej w czasie dwóch kadencji Obamy rewolucja w kulturze, moralności i ekonomii zostanie jeszcze przyspieszona, zagrażając już podstawom duchowej i materialnej egzystencji chrześcijan, czy też powstanie na jej drodze tama.
Trudno w którymkolwiek z kandydatów pokładać duże nadzieje na prezydenturę kontrrewolucyjną, której przejawem byłby radykalny zwrot w prawodawstwie, a tym bardziej w mentalności setek milionów ludzi. Pamiętajmy też, że na wielu jeszcze polach gra o amerykańskie sumienia rozgrywa się także na szczeblu stanowym. Niemniej jednak, jeśli konserwatywny katolik liczy na ukrócenie prześladowań chrześcijan w codziennym życiu i biznesie, jeśli liczy choćby na ograniczenie amerykańskiej hekatomby aborcyjnej, niech kibicuje Grand Old Party – bez względu na to, który z kandydatów tego obozu stanie do walki o fotel prezydenta.
Benedykt Witkowski
Śledź na bieżąco doniesienia z amerykańskiej kampanii na PCh24.pl!
PCh24.pl to nowoczesny projekt internetowy skierowany do czytelników poszukujących niezależnych opinii, stanowiących, jak głosi hasło portalu, „prawą stronę internetu”. Aktualne informacje ze świata polityki i gospodarki towarzyszą wydarzeniom, recenzjom, esejom zamieszczanym w dziale religijnym i kulturalnym. Twórcy PCh24.pl stawiają na rzetelny komentarz i opinie ekspertów. Podstawowym założeniem nowego portalu jest bowiem podjęcie istotnych tematów, które w mediach tzw. głównego nurtu są często nieobecne bądź ukazywane w fałszywym świetle.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka