Mój ojciec, który czasem nastawiał w domu wino, miał taką wielką książkę o tajemnicach robienia win wszelakich. Grubaśna ta książka była, napisana ezoterycznym językiem i trudniej przystępna, niż druga część "Ulissesa". Nigdy w życiu nie przeczytałam jej w całości, więc potem kupiłam sobie inną książkę o robieniu domowego wina, taką trochę cieńszą. Też była napisana tak, że plomby mi wypadały, a włosy same skręcały w loki. A potem, kiedy mieliśmy klęskę urodzaju winogron (takich zwykłych, pospolitych, zwanych u nas "amerykańskimi", ale naprawdę smacznych i tamtego roku słodkich) mąż powiedział, że może z soku (słoików na kompoty już mi zabrakło) zrobi wino. Wytrzeszczyłam na niego oczy i spytałam z szacunkiem, czy jemu udało się przeczytać te wszystkie mądre książki. Mąż się uśmiał niczym norka i powiedział, że nie musi, bo robienie wina jest równie skomplikowane, jak konstrukcja cepa. Potrzebny jest sok wyciśnięty z winogron, szklany gąior, korek z dziurką i szklana rurka, zakręcona niczym świński ogon. Sok do gąsiora, zakorkować, włożyć rurkę, do rurki nalać wody (zapora przed robactwem) i ... czekać. Oczywiście wszystko musi być czyste, to chyba raczej oczywiste? ...
Sok sobie stoi w gąsiorze i szybko zaczyna pracować, co się objawia radosnym bulgotaniem wody w rurce (raz na jakiś czas rurkę trzeba wyjąć i wodę wymienić, to też oczywiste), co miło jest obserwować i przyjemnie słuchać. Najpierw NIE bulgoce, a potem powoli zaczyna i nawet przyspiesza, a potem spowalnia. Proces trwa kilka tygodni (nie da się określić, ile czasu - to zależy i od pogody, i od stopnia dojrzałości owoców), aż wino przestaje robić, czyli bulgotać. Niektórzy wówczas dolewają wody z cukrem, i ja to szanuję, ale jest też inny sposób: należy dolać trochę (pół litra, dwa - zależy od wielkości gąsiora i ilości soku) świeżego nektaru wyciśniętego z winogron: dzięki temu ciecz znów zaczyna wesolutko bulgotać.
Po jakichś 5-6 tygodniach wino należy zlać do naczynia, gąsior dokładnie umyć, wino wlać z powrotem go gąsiora i znów dodać trochę soku. Niech tak popracuje, po czym znów trzeba wino zlać (mówiłam, że służy do tego taka cienka elastyczna rurka? ...), teraz już do butelek, jeśli jest klarowne: bo to całe cedzenie służy pozbyciu się wszelkich zanieczyszczeń, zatkać korkiem lub zakręcić i odstawić na pół roku w chłodne miejsce.
Nigdy w życiu nie mierzyliśmy żadnego pH, nie siarkowaliśmy, nie dawaliśmy drożdży winiarskich. Pewnie w winnicach nie da się tak zrobić, ale my zbieramy owoce czystymi rękami do czystych naczyń, najlepiej po deszczu, więc nie ma potrzeby mycia ich, a przecież winogrona mają w sobie własne drożdże. Oczywiście, to jest po prostu amatorskie wino, nie gwarantujące powtarzalności cech rok do roku czy innych sztuczek, ale jest to naprawdę pyszne wino, bo też i te małe, niewyględne stare winogrona ze starego krzewu, który nigdy nie zaznał oprysków ani nawożenia, są smaczne same w sobie. Jasne - Vranac to nie jest i nie będzie, ale mężowskie wino ma swoich zapalonych amatorów i wiem bardzo dobrze, że nasza wartość towarzyska w okresie podaży trunku znacząco wzrasta :)
Aha - wino trzyma się zaskakująco długo i znakomicie nadaje się też do gotowania. A przecież każdy, kto ma choćby najmniejszą kuchnię, może sobie zrobić zapas takiego trunku: wystarczy się zaopatrzyć w odpowiednie utelsylia, które są łatwo dostępne i niedrogie. Winogrona teraz można kupić na bazarze lub w Broniszach. A potem wołowina po burgundzku czy coq au win będą potrawą i prostą, i tanią :)
Inne tematy w dziale Rozmaitości