Pisałam już kilkakrotnie, że znam sporo osób, które zwykło się zaliczać do ... kiedyś mawiało się o nich "młodzi, wykształceni, z wielkich miast" (choć zazwyczaj są to ludzie wiekowo i pod względem wykształcenia mocno zróżnicowani, najczęściej flancowani z prowincji), a teraz przypina im się łatkę "lemingów". Od czasu, gdy pisałam, że są to ludzie dość młodzi, sporo wody w Wiśle upłynęło i teraz płynnie przeszli w fazę średniowiecza (część, oczywiści, zgrabnie oscyluje wokół sześćdziesiątki). Mam na myśli, rzecz jasna, wielkomiejski elektorat Antypisu.
(Co ciekawe - nie znam obecnie naprawdę młodych wykształconych (niezależnie - Polsce czy za granicą), o których mogłabym z czystym sumieniem napisać: leming. Po prostu wśród młodych ludzi się to chyba nie trafia).
W ostatnich miesiącach mnie olśniło: jestem w stanie podać jeden wspólny mianownik lemingów starych i młodych, bogatych i biednych; profesorów i studentów: wszyscy, ale to dosłownie wszyscy jak jeden mąż, oglądają seriale!
Znam przypadek rodzinny, gdzie profesor, i to taki prawdziwy, nauk ścisłych, od kilkudziesięciu lat ogląda "M jak miłość", "Klan" czy, od pewnego czasu, Rodzinkę.pl. Nawet dzieci do tego włączono ... Jakiś czas temu przez tę osobę wyjątkowo namolnie byłam namawiana do oglądania właśnie tej "rodzinki" - przyznaję, że starałam się wciągnąć, ale odstrasza mnie dosłownie wszystko: fabuła, aktorstwo, scenografia, dialogi ... No po prostu zęby wypadają od samych dialogów - a jeśli jeszcze dodać do tego subtelną niczym młot pneumatyczny pedagogikę (proeko, promultikulti, prounijność) - to ja po prostu wymiękam. A profesor nie ma dość i łyka niczym pelikan świeże makrele, czekając z zadyszką na kolejną porcję tego "arcydzieła"! ...
Nie tak dawno z prawdziwym zdumieniem odkryłam, że mój telewizor ma magiczny przycisk, pod którym ukryte są ... seriale. Wyłącznie. Gdy głośno wyraziłam zdumienie, rozbawiony mąż przejechał się po kanałach i pokazał, że na wielu z nich ukrywają się właśnie ... tasiemce zwane serialami! Jakieś wojownicze księżniczki, jakieś Herkulesy, Poiroty, Przyjaciele, Przyjaciółki ... tego syfu jest tyle, że zliczyć się nie da! A przecież do tego dochodzi coś, co puszczają Netflixy i inne Showmaxy - jakieś "Gry o tron" czy inne "kultowe" produkcje ... A znajoma leminżeria wyznaje w prostocie umysłu, że napawa się tym szajsem w wielkich porcjach - gdy mają wolnych kilkanaście godzin, żeby ukochanymi aktorami sztachać się bez żadnej przerwy. Niczym meloman operą! ...
Do tego dochodzi czytanie e-booków: oczywiście chodzi wyłącznie o książki najnowsze, jeszcze pachnące pikselami. Kryminały, romanse, Bóg wie, co jeszcze - byle NOWE. Przy czym za każdym razem prawdziwym szokiem jest dla mnie, że ci ludzie nie mają najmniejszego pojęcia o klasyce literatury! Nawet kobieta po studiach humanistycznych nie czytała Lema (bo to s-f, którego nie lubi) ani Balzaka (bo przestarzały). Sienkiewicz to obciach - w całości, nie ma wyjątków - który poznano chyba w omówieniach. Orzeszkowa czy Prus to nuuuuuda, panie, straaaaaszna nuda (zresztą widzieli filmy), na cytat z Prousta patrzą na mnie, jakbym była cielęciem z dwiema głowami, na hasło "London" odbijają knajpką, w której byli podczas tygodniowej wycieczki ....
Podobnie zresztą jest ze starymi filmami: nie znają. Coś tam słyszeli o Marilyn Monroe czy Grecie Garbo (serfują po necie, gdzie nietrudno o kolizję), niektórzy kojarzą Brigitte Bardot - jako tę dziwaczkę od zwierząt. ONI OGLĄDAJĄ SERIALE!
Na miły Bóg - ja zostałam wychowana w kulcie książki. Owszem, rodzice pozwalali nam oglądać filmy, ale też w naszych czasach - bądźmy szczerzy - telewizja była synonimem kłamstwa. Oglądało się sobotnie westerny, angielskie filmy przyrodnicze, poniedziałkowy "Teatr Telewizji" i czwartkową "Kobrę" ... a oprócz tego filmy dla młodzieży "Teleranek", "Ekran z Bratkiem", "Zwierzyniec" ... Wszystko na takim poziomie, że dziś jest to nie do pomyślenia - i to w PRL!
A seriale oglądały wyłącznie osoby z niższym wykształceniem, bez żadnych aspiracji, najczęściej - mieszkańcy wsi i małych miasteczek (tak przynajmniej sobie to wyobrażano). Naprawdę nie jestem w stanie sobie wyobrazić profesora wyższej uczelni, który w latach 80-tych przyznałby się do oglądania "Dynastii" czy "Niewolnicy Izaury". No po prostu - nie. To było po prostu niewyobrażalne: intelektualista nie miał prawa oglądać seriali, bo to było zajęcie zastrzeżone dla osób ... hm ... najmniej wymagających.
I proszę mi nie pisać, że dzisiejsze seriale są lepsze niż kiedyś. Bo nie są.
Tu dochodzę do tego, dlaczego ta sprawa tak mną poruszyła i czemu o tym napisałam. Interesuje mnie albowiem, jak to jest: czy do oglądania seriali trzeba mieć specjalny rodzaj charakteru (podatny na jakiś rodzaj nałogu), czy przeciwnie: seriale uzależniają tak silnie, że wystarczy kilka odcinków, żeby wsiąknąć bez reszty? ...
Proszę nie traktować mojego tekstu lekce: uważam, że w tej chwili seriale stanowią tak silny element wpływający na rzeczywistość, że zbadanie problemu i - tak sądzę - wdrożenie jakiegoś rodzaju terapii jest po prostu koniecznością. Zanim będzie za późno.
Inne tematy w dziale Kultura