O rolnictwie powinny pisać osoby, które się na nim znają. Ja znam się niewiele, o wiele mniej, niż Krzysztof J. Wojtas: https://www.salon24.pl/u/brakszysz/882670,rolnictwo-ogrodnictwo-a-zdrowa-zywnosc , ale bez porównania lepiej, niż threeme: https://www.salon24.pl/u/srodowiskowiec/888336,o-rolnictwie-nieeksperta-slow-kilka . A ponieważ temat jest wyjątkowo ważny i dyskusja jest bardzo potrzebna, to postaram się naświetlić, jak sprawa wygląda obiektywnie - a sprawę śledziłam uważnie od prawie trzydziestu lat. Od momentu "upadku komunizmu".
To wtedy się zaczęło mówienie o zbytnim rozdrobnieniu gospodarstw w Polsce - a przygotowania do akcesji unijnej jeszcze umocniło tę tendencję. Okazało się, że jedynym sposobem naszych niemiłosiernie nam rządzących na opłacalność rolniczą jest tworzenie ogromnych latyfundiów i ścisła specjalizacja: jak krowy, to nie zboże, a jak ziemniaki, to już trzymać się z daleka od świń. Została nawet uchwalona specjalna ustawa, która miała ułatwiać komasowanie ziemi, m. in. poprzez rolnicze emerytury w zamian za przekazywanie ziemi (co, nota bene, powinno poskutkować wsadzeniem autorów tej ustawy do t.zw. więźnia na długie lata za działanie na szkodę Polaków). Niestety, nasi DRODZY (w sensie: kosztowni) negocjatorzy z Unią Europejską, w osobach partii "chłopskiej", działali też na szkodę polskiego rolnictwa, ponieważ nie zapewnili naszym gospodarzom takich warunków, jakie mieli rolnicy w Unii. I bynajmniej nie mam tu na myśli dotacji, które już dawno powinny zostać zlikwidowane, tylko np. o możliwość sprzedaży płodów rolnych przez samych rolników czy wytwarzanie serów z mleka niepasteryzowanego. Ba - był taki okres, kiedy to chciano po prostu zakazać produkcji oscypka, jako produktu niespełniającego standardów unijnych, i dopiero twarda postawa górali położyła kres temu szaleństwu. Jednak przez wiele lat rolnik nie mógł sam sprzedać oficjalnie tego, co sam wyhodował - i była to celowa robota, żeby dorobić POŚREDNIKÓW. W pewnym momencie chłopskie syny z PSL nie dopilnowały nawet tego, żeby można było w Polsce wędzić prawdziwym dymem: znów gdyby nie społeczny zryw, mielibyśmy wyłącznie dym w płynie!
Opisane powyżej działania skutecznie zerwały naturalną więź łączącą rolnika i konsumenta: bo nie sposób iść do przedsiębiorcy rolnego obrabiającego kilkadziesiąt hektarów i kupić od niego dwa litry mleka, tuzin jajek, świeżyznę ze świniobicia i wiaderko pomidorów z przydomowego ogródka. Mało tego: wyspecjalizowane gospodarstwa rolne - czy to roślinne, czy zwierzęce - po prostu NIE MOGĄ uprawiać zdrowej żywności. A dzieje się tak, ponieważ uprawa roślin i zwierząt to w zasadzie koło zamknięte, samonapędzająca się maszyna, symbioza w stanie czystym.
Przez tysiące lat człowiek hodował świnie, kury i krowy, a one odwdzięczały się mięsem, jajkami i mlekiem - tudzież nawozem pod postacią obornika. Nie ma bowiem bardziej naturalnego i przyjaznego przyrodzie komponentu ziemi: absolutnie niezbędnego, aby rośliny urosły. Tak to szło: na jesieni rolnik wywoził na pole gnój z chlewa, orał ziemię i siał oziminę (albo czekał do wiosny). Zebrane zboża były mielone, a słomę przeznaczało się na wyściółkę w oborze: i tak da capo. To jest oczywiście bardzo uproszczone opisanie, ale schemat jest właśnie taki: nie ma i nie może być przyjaznego człowiekowi i środowisku wielkiego gospodarstwa rolnego.
Mieszkam w miejscowości, która słynie ze znakomitej ziemi i jest zagłębiem warzywniczym. Wszyscy tu uprawiają warzywa: pomidory, ogórki, cebulę, kapustę, kalafiory, brokuły ... Uprawa jest bardzo intensywna: niektórzy zbierają plon dwa, a nawet trzy razy do roku. Nie to, że plon i poplony - kalafiorowe żniwa trzy razy w roku. Oczywiście, gnoju nikt tu nie ma, bo nikt w okolicy nie hoduje żadnych zwierząt poza psami (żeby odstraszały złodziei), więc używa się nawozów sztucznych. I oprysków - wiele razy w sezonie.
Producenci świń, krów czy kur (trudno ich nazwać rolnikami) mają problem zupełnie odwrotny: co zrobić z odchodami zwierząt ... a w takim przedsiębiorstwie jest ich mnóstwo. Całe tony doskonałego nawozu, który wzbogaca glebę, poprawia jej strukturę i ułatwia zatrzymanie wody. I to czarne złoto musi być jakoś zutylizowane, czyli ZMARNOWANE.
Uważam - i ciekawa jestem, co Państwo sądzą - że rozwiązaniem jest mechanizm odwrotny do zastosowanego przez "nasze" waaadze wiele lat temu, czyli właśnie rozdrabnianie gospodarstw rolnych, a nie powiększanie ich areału. Likwidacja dopłat to rzecz oczywista i konieczna, ponieważ stwarzają nieuczciwą konkurencję, i to na wielu płaszczyznach. Zadaniem rządzących powinny też być jak największe ułatwienia w bezpośredniej sprzedaży płodów rolnych, ale także gotowych produktów, jak sery, dżemy, wina, nalewki, kapusta kiszona itp. Należałoby też (to już rola samorządów) przeznaczać, podobnie jak to się dzieje w Wielkiej Brytanii, niezagospodarowane kawałki ziemi w miastach pod uprawę warzyw i owoców i hodowlę zwierząt: indywidualnie albo kolektywnie.
Im większa różnorodność i dostępność płodów rolnych dobrej jakości, tym większa będzie świadomość konsumentów i tym wyższe będą ich wymagania w stosunku do pomidorów, ziemniaków czy ... piersi kurzych :)
No i na koniec mały apel do wegetarian: jak widać z mojego tekstu, wegetarianizm wcale nie jest zdrowy dla środowiska. Wręcz przeciwnie - gdyby wszyscy zrezygnowali z jedzenia mięsa, to nie byłoby możliwości uprawy roślin. Kompost to rzecz fajna, ale nie zastąpi obornika, no i jest go naprawdę bardzo niewiele. Naprawdę chcecie żywić siebie i swoje dzieci jałowym pożywieniem wyhodowanym na sztucznych nawozach i pestycydach? ...
Inne tematy w dziale Gospodarka