Jeśli się zastanowić, to należę do pierwszego pokolenia ludzi, którzy muszą się zastanawiać nad sensem sformułowania "zero resztek". Nie to, że się tego uczę, bo ja to wyniosłam z domu, nasiąkłam tą kulturą oszczędności - ale spotykam się z tą filozofią i musiałam ją sobie przemyśleć. Otóż - dla mnie czymś oczywistym jest niemarnowanie. Moi rodzice, podobnie jak cała rodzina i znajomi, śmieci wynosili rzadko: nie z niechlujstwa, tylko z ich braku. Obiady planowało się tak, żeby np. z rosołu w kolejnych dniach robić pomidorową, grzybową czy krupnik, kanapek robiło się tyle, ile trzeba, a zakupy robiło ... raczej rzadko, niż w sposób przemyślany, bo zaopatrzenie było żadne.
Dla mnie niewyrzucanie, jeżeli to nie jest absolutnie konieczne, jest czymś tak naturalnym, jak oddychanie. Podać Państwu przykład? Proszę bardzo: gdy kupiłam gęś, a potem ją podzieliłam na porcje (piersi bez kości, uda, skrzydła i korpus) najlepsze części upiekłam, a z reszty zrobiłam rosół. Oczywiście na korpusie i skrzydłach zostało sporo mięsa, które skrupulatnie oddzieliłam od kości, odrzucając skórę, po czym dwukrotnie zmieliłam na oczkach pasztetowych razem z jedną marchwią, pietruszką, kawałkiem selera i cebulą z rosołu, dodałam cztery jajka, pół szklanki bułki tartej, sporo mielonego pieprzu, po szczypcie tymianku, oregano, majeranku i pieprzu ziołowego oraz trochę rosołu (masa powinna mieć konsystencję gęstą, ale swobodnie dać się wylać do formy), bardzo dokładnie wymieszałam i przełożyłam do formy keksowej, niezbyt dużej, wysmarowanej tłuszczem i wysypanej bułką tartą. Piekłam przez 70 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni, a następnie pozostawiłam w wyłączonym, ale zamkniętym, jeszcze na 20 minut. Formę z zimnym pasztetem włożyłam do lodówki na całą noc.
Oczywiście największymi specjalistami od pasztetów są Francuzi, ale śmiem twierdzić, że mój pasztet z resztek również w ojczyźnie żabojadów zrobiłby furorę.
Inne tematy w dziale Rozmaitości