Ozory zaliczają się do tzw. piątej ćwiartki, czyli mięsa pozostałego po podziale zwierzęcia na dwie ćwiartki przednie i dwie tylne. Najbardziej znaną wersją są ozory peklowane, ale ja podzielam upodobanie Neli Rubinstein do czystego smaku świeżego mięsa. Oczywiście nie każdy lubi podroby; nikogo nie zamierzam namawiać czy przekonywać - są jednak osoby, które przepadają za tym mięsem. Jest to mięso bardzo wysoko cenione w tradycji kulinarnej wielu narodów; w Polsce od dawna uważane za jeden z rarytasów kulinarnych. Stare książki kucharskie z powagą objaśniają, że niewiele jest produktów godnych położenia na tartince, ale ozór wołowy zalicza się do tego elitarnego grona.
W mniejszym rondelku roztapiamy płaską łyżkę masła, dodajemy łyżkę mąki i smażymy przez 2-3 minuty, mieszając. Rozprowadzamy rosołem (jeśli mamy) albo wywarem z gotowania ozora, dodajemy łyżkę lub więcej śmietanki. Dodajemy chrzan - świeżo tarty albo ze słoika, mieszamy, pieprzymy i ewentualnie solimy, po czym wkładamy plastry ozora cienko pokrojonego - tyle, ile trzeba dla biesiadników. Podgrzewamy i podajemy.
Niektórzy lubią tę potrawę z pieczywem; nasza tradycja rodzinna nakazuje podać tłuczone ziemniaki i np. surówkę z kiszonej kapusty, sałatę w sosie winegret czy choćby ogórek kiszony albo korniszon.
Dobrze jest podać osobno chrzan, aby każdy mógł go dodać sobie więcej.
I proszę nie zapominać, że ozór świetnie nadaje się na kanapki.
A czemu studzić w wywarze? To sztuczka starych gospodyń i masarzy; wówczas każde mięso jest wilgotne (również takie z rosołu).
Komentarze
Pokaż komentarze (19)