Jan Mak napisał notkę na temat wolności słowa w internecie w kontekście odcięcia prezydentowi Trumpowi dostępu do kont społecznościowych. Choć wydaje się to niemożliwe do zrozumienia w naszym pięknym kraju, doświadczonym przez zabory i podbój przez komuję (albo - przeciwnie - właśnie dlatego ...), zadziwiająco dużo osób broni zamordysty - właściciela Twittera, tłumacząc to faktem, iż jest to medium prywatne.
Otóż w życiu słyszałam różne dziwne, mało mądre i wręcz głupie argumenty, ale to akurat jest jeden z najgłupszych.
Jedną z groźniejszych dla wolności gospodarczej spraw są monopole, które wprost zagrażają bezpieczeństwu i stabilności nie tylko poszczególnych osób, ale i całych państw - dlatego też istnieje sądownictwo antymonopolowe, które ingeruje we właność właśnie w interesie gospodarczym.
Powszechnie też w krajach demokratycznych wolność słowa jest jedną z podstawowych zasad życia społecznego i politycznego. USA jeszcze do niedawna szczyciły się swoim brakiem cenzury, i bardzo słusznie, bo to fundament normalnego państwa, i żaden podmiot - poza sądem - nie miał prawa zachwiać tym filarem. To, że jakiś podmiot jest własnością prywatna, nie ma absolutnie najmniejszego znaczenia - ograniczanie wolności słowa jest - teoretycznie - naruszaniem jednej z najważniejszych zdobyczy demokracji. Twitter wkroczył władczo w uprawnienia władzy sądowniczej, odcinając urzędującego prezydentowi od możliwości wypowiedzi, co przez odpowiednie władze USA powinno zostać potraktowane jako zamach stanu. Biden po objęciu władzy powinien zainicjować takie postępowanie - nie w obronie Trumpa, tylko w dobrze zrozumianym interesie własnym. Bo rozzuchwaleni właściciele mediów społecznościowych, przekonawszy się o bezkarności, będą sterować każdym - również Bidenem. Z tym, że lewactwo jest zbyt głupie, żeby to przewidzieć, więc fałszerz Biden nie kiwnie palcem.
Proszę też łaskawie zauważyć, KOMU zamachowcy odcięli dostęp do Twittera: Trumpowi, który mówił o fałszerstwie wyborczym, ale nigdy nie podżegał do przemocy i zapowiedział pokojowe oddanie władzy. Natomiast Putina, ukochanego przywódcy, nigdy taka przykrość i despekt nie spotkały.
Pozwolę sobie tylko nieśmiało zauważyć, że pułkownik KGB Władimir Putin doszedł do władzy wysadzając bloki w Moskwie, a potem już się tylko rozpędzał.
Samych dziennikarzy ma na sumieniu Putin ponad setkę; o przeciwnikach politycznych nawet nie piszę, bo albo kończyli otruci, albo w wieloletnim ciężkim obozie. O losie Afgańczyków czy Ormian hadko wspominać, ale może przypomnę przynajmniej Kursk, rzeź w Biesłanie i hekatombę w Teatrze na Dubrowce (Putin zabił własnych obywateli, w tym dzieci).
Jednak Putin nie jest jedym demokratycznym przywódcą, który nie ma żadnych problemów w mediach społecznościowych. Drugim jest Emmanuel Macron - prezydent wystrugany ze starego kija od miotły swojej żony - który postanowił przeprowadzić reformy rujnujące Francuzów. A ponieważ Żabojady to ludzie z temperamentem, nie to, co bierni i bezwolni Polacy, ruszyli do walki ze swoim dziwnym panem: tak powstał ruch żółtych kamizelek, który pochłonął prawie 3 tysiące ofiar (w większości rannych, w tem ciężko, ale były też ofiary śmiertelne; co najmniej kilkadziesiąt) w wyniku starć obywateli z francuską milicją.
Nie słyszałam też, żeby odpowiedzialni za krwane zduszenie powstania w Katalonii zostali odcięci od Twittera czy Facebooka ...
Tak więc widać jak na dłoni, że duże media społecznościowe działają wbrew prawu i interesowi państw narodowych, za to zaprzyjaźnione są z krwawymi dyktatorami - o czym więc ta dyskusja? Jedyna rada to sąd antymonopolowy, który nakaże PODZIAŁ tych mediów między kilku lub kilkunastu graczy, oraz ucywilizowanie zasad ich działania. I to szybko!
Inne tematy w dziale Kultura