Wspominałam już kilkakrotnie, że rodzice - oboje - gotowali rewelacyjnie, choć specjalizowali się w innych daniach, a te mięsne były zastrzeżone dla ojca. Jako syn przedwojennego masarza potrafił on robić prawdziwe cuda: galantynę z wyluzowanego drobiu, prawdziwą kiełbasę (a dla odmiany - kiszkę ziemniaczaną) czy pieczyste, o jakich inni mogli pomarzyć. Oczywiście, TAMTO gotowanie było całkowicie sezonowe, i tak, jak nikt nie robił gołąbków czy bigosu latem, tak na początku kanikuły przygotowywało się potrawy z młodych kurczaków. Oczywiście tych prawdziwych - z "własnej uprawy" albo kupionych u sąsiada czy na bazarku: podkreślam to, ponieważ przemysłowa hodowla kurczaków to nie jest bynajmniej wymysł III RP - takie farmy drobiu powstawały za Gierka; brojlery z nich były okropne, a jajka śmierdziały mączką rybną). I mam na myśli PRAWDZIWE kurczaki, czyli takie jeszcze nie całkiem dojrzałe - taka kurza cielęcina:) Takich ptaków nie parzyło się wrzącą wodą przed skubaniem, bo skóra by się rozpuściła.
No więc oczyszczonego kurczaka (zabitego dzień wcześniej i schłodzonego w lodówce - to też ważny zabieg; zauważyłam, że sposo osób obecnie uważa, że mięso im świeższe, tym lepsze, a to wcale nie jest tak) wkładało się do prodiża, soliło i pieprzyło, a wokół niego rozkładało się to, co w maju i czerwcu wyrosło w ogródku albo co można było kupić: młodziutkie marchewki, pietruszki, selery korzeniowe, główkę dopiero zakwitłego kalafiora lub małą główkę kapusty pokrojoną na ćwiartki, małe cebulki, strąki młodego bobu i fasolki szparagowej, strączki pierwszego groszku ... w maju zazwyczaj jeszcze były szparagi, za to w czerwcu zawsze dało radę uzbierać w lesie choćby garść grzybów, najczęściej kurek, choć inne też się trafiały. Po prostu to, co było pod ręką, a było zawsze świeżo zebrane, dosłownie parę minut przed pieczeniem.No i młode ziemniaki, które się "podbierało" z zagonu bez niszczenia całego krzaka, z boku - a na pewno wszyscy wiedzą, że ziemniaki się okopuje, więc rosną w takich dość wysokich pryzmach).
To wszystko było solone, pieprzone i piekło się do czasu, aż kuraczak (pamiętamy - młody, więc to nie trwało długo) był gotów.
Można powiedzieć - potrawa jednogarnkowa, bo jako dodatek służyła zazwyczaj zielona sałata w śmietanowym sosie słodko-kwaśnym: też, oczywiście, z własnego ogródka!
Tak pieczony kurczak to była prawdziwa poezja smaku i aromatu, bo te wszystkie warzywa duszące się w soku z kurczaka pachniały i smakowały tak, że aż trudno to opowiedzieć!
Potem, gdy warzywa i drób robiły się starsze, przychodziła pora na inne potrawy, więc urok tego kuraka polegał również na tym, że sezon trwał tak krótko.
A na marginesie - dziś na obiad przygotuję dudy. Nie te muzyczne, tylko mięsne. Polecam wszystkim - prawdziwe delicje. Wiem, że są tacy, którzy nie cierpią, ale naprawdę warto się przemóc, aby delektować się czymś dobrym.
Inne tematy w dziale Rozmaitości