Zajazd Rozdroże w Nieborowie – do trzech razy sztuka
Zajazd jest ładnie położony przy rozwidleniu starych dróg: Skierniewice – Nieborów – Łowicz, obok stacji paliw.
Przed budynkiem o elewacji imitującej nietypowy w tym regionie mur pruski jest parking, letni taras, na tyłach zadaszona duża wiata, ogród ze stawem, wodospadem i kamiennymi ścieżkami.
Restauracja dla turystów mieści się na niskim parterze w odremontowanym budynku pamiętającego jeszcze czasy dawnego właściciela obiektu z lat 80.
I choć pomieszczeniu starano się nadać nowoczesny wygląd, to pozostało niedoświetlone i ponure. Dosyć przygnębiające wrażenie potęgują jeszcze ciemne boazerie i belki na suficie, ciemnozielony kolor ścian oraz drewniany podest, na którym znalazło się kilka boksów ze stolikami.
Za to dosyć przyjemnie jest usiąść w ciepłe dni na urządzonym na zewnątrz lokalu tarasie. Tutaj zadbano o sympatyczny nastrój za sprawą kolorowych kwiatów w kwietnikach i stylizowanych lamp.
Kuchnia jest, jak można przeczytać na stronie Zajazdu: bogata nie tylko w tradycyjne smaki regionu łowickiego, ale również europejskie dania. Każda z naszych potraw wzbogacona jest przez specjalnie wybrany rodzaj wina.
W naszej restauracji zostaną Państwo ugoszczeni w typowy dla polskiej gościnności sposób. Każdy z gości będzie mieć okazję poznać elegancję oraz stylowość naszego Zajazdu.
Obsługa miła, aczkolwiek odnosząca wrażenie nieporadnej. Czas oczekiwania na posiłek – jeśli jest niewielu gości – ok. 20 min. Przy większej liczbie klientów trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo posiłek podany zostanie po dobrych 30 minutach.
No to w drogę
Do Nieborowa zawsze udaję się rowerem. Jazda malowniczymi trasami wiodącymi w większości szerokimi traktami Bolimowskiego Parku Krajobrazowego sprawia dużą frajdę. Podróż można połączyć ze zwiedzaniem pałacu w Nieborowie czy zabytkowego parku w Arkadii. Poza tym, z każdego punktu trasy łatwo jest się dostać np. do Skierniewic skąd pociągiem, autobusem lub samochodem powrót do domu nie sprawia kłopotu.
Podczas takiej wycieczki przyjemnie jest się zatrzymać i odpocząć, zjeść posiłek. W Nieborowie o taką przystań nie jest trudno. Natomiast od kilku lat obserwuję, że z dobrym jedzeniem jest tutaj coraz marniej.
Kulinarna nagroda
Przygoda w Rozdrożu zaczęła się od miłej niespodzianki. W wyremontowanej z rozmachem restauracji spodziewałam się tłumów. Nie było prawie nikogo.
Korzystając z uroków ciepłego pogodnego dnia (sierpień 2011r.), usiadłam przy stoliku na letnim tarasie. Z menu wybrałam sałatkę o ciekawej nazwie Melanż szefa kuchni. Nie spodziewając się po sałacie niczego nadzwyczajnego, poprosiłam jeszcze o swojsko nazwane danie Kociołek łowicki.
W oczekiwaniu na obiad czas upływał mi na obserwacji umieszczonego na zewnętrznej elewacji budynku ogromnego wodnego koła poruszanego niewielkim strumieniem wody wpadającej do zbiornika usytuowanego tuż pod nim.
Spokój i wyluzowanie przerwała kelnerka stawiając przede mną podgrzewany płomieniem świecy kociołek z zupą.
Zupa smakowała wybornie. Zawierała w sobie to, co typowy madziarski bogracz. Przypomniała mi węgierskie kulinarne klimaty.
Pojawienie się na stole głębokiego talerza z sałatką wywołało u mnie zdumienie. Takiej góry jedzenia dawno nie widziałam. Zapytałam nawet – czy jest dla mnie. Była dla mnie. No cóż, nie przewidziałam takiego obrotu sprawy i mimo zaspokojonego już głodu, musiałam chociaż trochę jej spróbować. Apetyczne danie z chrupiącą, świeżutką sałatą, pachnącymi pomidorami, mięciutkimi, soczystymi z lekko przypieczoną skórką kawałkami kurczaka podane w cieniutkim cieście i polane delikatnym ziołowym sosem było idealne. Na tyle, że zjadłam go do końca. Ba, nawet nie miałam wyrzutów sumienia, że ociężała nie mogłam wsiąść z powrotem na rower.
Satysfakcji nie będzie
Pamiętna wspaniałej biesiady, przy następnej wycieczce do Nieborowa (czerwiec 2012r.) postój zaplanowałam już nieprzypadkowy.
Po dniu spędzonym wśród leśnych ostępów, gdy organizm zaczął domagać się uzupełnienia straconych kalorii podczas pedałowania, obrałam kurs na zajazd.
Miejsce to samo, kelnerka chyba też ta sama, co wtedy, dzień podobny – ciepły i słoneczny. Jednak dań, co za pierwszym razem już nie było (chociaż widniały na liście potraw w karcie). Wybrałam - wydawało mi się podobną do poprzedniej - sałatę z grillowanym kurczakiem.
Pierwsze rozczarowanie przyszło już po przyniesieniu dania. Na płaskim talerzu widniało kilka zielonych, wprawdzie świeżych, listków sałaty z trzema czy czterema kawałeczkami opieczonego kurczaka polanego zawiesiną z oleju i octu. Nic specjalnego.
No cóż – pomyślałam - może kucharz się zmienił lub tamten poszedł na urlop i nie miał go kto godnie zastąpić?
Przykre doświadczenie przypisałam niefortunnemu przypadkowi.
Czar prysnął
Przy kolejnej wycieczce do Nieborowa (maj 2013 r.), zwykłą koleją rzeczy wybrałam się na obiad do Zajazdu Rozdroże.
Uwielbiam ryby. Dobrze przyrządzone zawsze wprawiają mnie w dobry nastrój. Dlatego mając na uwadze ostatnie doświadczenie z sałatką, nie ryzykowałam i zamówiłam pieczony stek z łososia, ziemniaki z wody i duszony szpinak ze śmietaną.
Tym razem schronienia musiałam szukać we wnętrzu restauracji, gdyż majowy dzień był wyjątkowo chłodny.
Za miejsce do posiłku posłużył mi boks przy ścianie restauracji. Czekając na zamówienie, miałam okazję przyjrzeć się dokładnie pomieszczeniu. Przerażenie ogarnęło mnie już przy stoliku. Nad moją głową, w rogu pomieszczenia wisiała spora pajęczyna, lampy mające za zadanie doświetlić zakątek z boksem już dawno nie widziały ścierki do kurzu, na podłodze walały się porzucone papierki, brak serwetek na stołach i poplamione obrusy dopełniały obrazu klęski i rozpaczy.
Jedyny kelner nie dawał sobie rady z zamówieniami, choć gości było niewielu. Czas dłużył mi się niemiłosiernie w przytłaczającym coraz bardziej środowisku. Z hukiem opuścił lokal jeden z klientów oświadczając, że jego noga więcej tu nie postanie. Już bardziej elegancko, niedługo potem, ktoś inny poszedł w jego ślady. Prawie chciałam dać drapaka, gdy zaserwowano mi rybę. Co z tego, kiedy nie miałam jej czym zjeść – zapomniano o sztućcach. Pofatygowałam się o nie sama do baru, przy którym uwijał się ten sam kelner. Nie otrzymałam ich jednak od razu będąc zapewniona, że zostaną mi dostarczone do stolika. Więc siedziałam i czekałam, i czekałam, i czekałam. Po dobrej chwili zawinięte w serwetkę zostały mi podane.
Uważnie przyjrzałam się rybie. Na pierwszy rzut oka była nawet niczego sobie: dosyć spory kawałek o ładnym zabarwieniu mięsa. Zaczęłam degustację. Po dwóch kęsach myślałam, że z moimi kubkami smakowymi coś nie jest tak – nie mogłam rozszyfrować oczekiwanego łososia . Wbiłam widelec mocniej raz, drugi, za trzecim razem mój wzrok potwierdził to, o czym zawiadomiło mnie już podniebienie. Pod zewnętrzną powłoką kryło się surowe, galaretowate i zupełnie pozbawione smaku wnętrze. Kucharz przeszedł sam siebie serwując coś, co zupełnie na miano pieczonego steku z łososia nie zasługiwało. Raczej pasowało na rybi ochłap, którym karmi się zwierzęta w zoo. Idąc za ciosem przesolił ziemniaki , a szpinak – ech, szkoda gadać. W ten oto sposób, pyszne danie z królewskiego łososia zamieniono w obrzydliwy śmietnik kulinarny. Sic!
Inne tematy w dziale Rozmaitości