Pierwszy dzień maja w moim ściennym kalendarzu zaznaczony był jako święto pracy. Kościół katolicki obchodzi wspomnienie św Józefa Rzemieślnika. Sprytny to kompromis między Kościołem, a lewicą laicką. Ale czy dla kogokolwiek dziś to święto ma znaczenie?
Nie ma się co oszukiwać, maj, dla przygniatającej większości ludzi to majówka, długi weekend, czas wycieczek, grilowania i sielanki zwanej dziś czillem. Nikt nie zwraca uwagi na to jakie na dany dzień przypada święto.
Czy dla kogokolwiek dziś praca to coś godne świętowania? W rozgłośni radiowej, której słuchałem jadąc samochodem, przypomniano encyklikę JP II „Laborem excernes, czyli o pracy ludzkiej”. Już na wstępie tej publikacji praca określona jest jako zjawisko, które odróżnia człowieka od innych stworzeń, mające wypełnić ludzkie życie.
Czy faktycznie tak jest? Czy dzisiejsze pokolenie „Z” pojmuje pracę tak samo jak pojmowano ją jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu?
Czy dzisiaj ktokolwiek bierze pod uwagę, że treścią jego życia będzie odegranie roli evrymana? Bohatera pozbawionego znaków szczególnych, bez żadnego charakterystycznego rysu. Reprezentanta większej społeczności, który zawodową drogę pokonuję idąc w tłumie, ubitym traktem. Wstając codziennie ma szóstą, na siódmą lub na ósmą do roboty. Czy ktokolwiek dziś potrafi dostrzec etos w byciu człowiekiem dnia powszedniego, jedzącym chleb powszedni? Chyba nie.
W książce Ewy Szelburg-Zarembiny „Dom wielki jak świat” mały chłopiec widząc ojca, niosącego arkusz blachy, na dachu powstającego wieżowca zaczyna postrzegać go jako bohatera na miarę gwiazd filmowych. Być może autorka nieco przesadziła z etosem, w końcu książka powstała w 1945 roku, jest jednak w tym coś, co, z biegiem czasu uległo zatraceniu, przewartościowało się.
Dziś coś takiego jak etos pracy nie istnieje. Za bardzo kojarzy się z minioną epoką, obśmiewaną klasą robotniczą. Zaczęło się od tego, że ktoś wpadł na pomysł kształcić masy na kierunkach typu zarządzanie. Moja pani polonistka widząc bezrefleksyjny zachwyt nad, wtedy, nowym kierunkiem kwitowała z uśmiechem każdy będzie rządził, to komu przyjdzie pracować? Dziś każdemu, przed wejściem na rynek pracy, sprzedaje się receptę na nową drogę do sukcesu: zostań jutuberem, zostań instagramekrą, zostań tiktokerem, w końcu, dołącz do grona dzisiejszych bóstw – influencerów. Małe dzieci na pytanie: „kim chcesz zostać?” nie odpowiadają już: pilotem, marynarzem, strażakiem, lekarzem. Większość odpowiada: jutuberem. Fetyszem stały się zasięgi w mediach społecznościowych i tak zwana marka własna. U podstaw tej drogi zawodowej leży jedno fałszywe założenie, o którym nikt głośno nie mówi. Nie każdemu jest dany talent i odrobina szczęścia, które są niezbędne to takiego zaistnienia. Dobrym przykładem są media i przemysł filmowy. Jest naprawdę wielu świetnych dziennikarzy, jest naprawdę wielu niezwykłych aktorów, którzy nie są znani, nie mają zasięgów, choć to co robią, robią dobrze.
W pogoni za wybiciem się, za rozpoznawalnością nikt nie zadaje sobie pytania, czy mam coś do przekazania, czy powinienem się za to w ogóle brać? Zamiast tego jest inna droga: nie mam nic do przekazania, to zrobię coś głupiego, wulgarnego albo obrzydliwego, i bęc! Jestem rozpoznawalny. Redaktor Stanowski stwierdził kiedyś, że wyrazistość niektórych, tak zwanych, internetowych osobowości, to wyrazistość klasowego głupka, który nie wstydzi się puścić bąka w klasie. Nic dodać, nic ująć. Najlepszym tego przykładem są freakfighterzy, czyli ludzie, którzy na liście życiowych sukcesów mogą wpisać pobyt w zakładzie karnym i mniejsze lub większe zatargi z prawem. Na tym kończą się ich dokonania. Produkt zjawiska zwanego freakfight, które jest zwyrodnieniem, rodzajem nowotworu powstałego na tkance rozrywki i sportu. A dzisiejsi evrymeni? Pozostają niezauważeni znikają w mniej kolorowej, niż filmiki typu short, rzeczywistości.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo