Zazwyczaj tematem „numer jeden” wakacji, była pogoda. Temu się trafiła idealna, tamten narzekał na pochmurne niebo. Ktoś musiał kupować sweter, bo zaskoczył go chłód, inny spalił się na mahoń, mimo kremu 50-tki. W tym roku, z kimkolwiek bym nie rozmawiał, natychmiast pojawia się kwestia pieniędzy.
Jeszcze późną wiosną, kiedy do wszystkich dotarło, że inflacja osiąga rozmiary, których nie znało pokolenie urodzone po 1989 roku, furorę robiły zdjęcia tzw. paragonów grozy. Nieszczęśnicy, którzy poszli z rodziną do restauracji na rybkę (to Ci, którzy lubią Morze Bałtyckie) lub schabowego z oscypkiem (to miłośnicy gór), wrzucali na platformy społecznościowe zdjęcia rachunków za obiad sięgające – jak się wówczas wydawało – kosmicznych kwot. Szybko się jednak okazało, że te cenowe aberracje stały się normą, a na wspomnienie majówkowych rachunków niejednemu pociekła z oczu łza wzruszenia, bo przypomniał sobie dobre czasy urlopowego konsumpcjonizmu bez ograniczeń.
„Powiem Ci, że widać kryzys” – doniósł mi przyjaciel żeglarz, który co roku przemierza mazurskie jeziora. Jak przyznał, w tym roku mocno ograniczył wieczorne bywanie w marinach, zamieniając kufelek na puszkę. To samo usłyszałem od kolegi, który spędził tydzień w Grecji (nie omieszkał dodać ze skruchą, że ta ekstrawagancja była zapłacona wiele miesięcy wcześniej). Raz czy dwa, szarpnął się na jakąś romantyczną kolację z owocami morza, ale potem, grzecznie gotował posiłki w apartamencie. Ja zaś miałem niemały kłopot, co odpowiedzieć na pytanie córki przyjaciół, której zostawiliśmy na czas naszego wyjazdu mieszkanie w Sopocie. Gdzie pójść na dobrą rybę? – poprosiła o rekomendację. Niby wiem, gdzie, ale narażać kogoś na gruby wydatek bez ostrzeżenia, to jednak spore obciążenie sumienia.
Doświadczenia inflacyjne z polskiej, turystycznej prowincji są dosyć zbliżone. Od lat spędzam urlop na Nordzie, między Lubiatowem a Sasinem. Znajduję tu to, co kocham. Zero blichtru i dużo przyrody. Dekada doświadczeń, nauczyła mnie wybierać miejsca, w których można zjeść porządnie i w rozsądnej cenie. Zresztą, w przeciwieństwie do znanych kurortów, nawet tutejsze knajpki przy plaży, oferowały niezły stosunek ceny do jakości. W tym roku, jakość pozostała na wysokim poziomie. Ale ceny zdecydowanie ją dogoniły. Wyraźnie było też widać, że jest mniej ludzi, a nam z kuzynostwem pozostało wspólne gotowanie, z czego wyszły zresztą same plusy.
Pomyślałem żartobliwie, że jak tak dalej pójdzie, to trzeba będzie pogrzebać w starej szafie mojego taty. Jednym z symboli komuny, który przetrwał w moim rodzinnym domu całe lata po upadku PRL, była jego turystyczna grzałka. Gruba, z poprzecieranym kablem i obrośnięta kamieniem. Tato zabierał ją ze sobą jeżdżąc na różne zagraniczne konferencje naukowe. W ten sposób oszczędzał na zamawianiu w barze kawy czy herbaty, parząc je sobie sam w pokoju. Był to przejaw samodyscypliny i miłości, wszak z zaoszczędzonych dewiz, kupował nam prezenty. Przede wszystkim jednak dowodziło to umiejętności przystosowania się do każdych warunków.
Czy te wyjazdy były gorsze? Czy przyniosły mu mniej wrażeń?
Myślę o tym, bo przez lata urlopowania, gdzieś na marginesie dobrobytu i konsumpcjonizmu, chyba zbyt mocno ufałem kompasowi żołądka. To on nawigował po mapie wspomnień, której główne punkty wyznaczały restauracje i posiłki. Nie ma w tym nic złego. A jednak, mniej lub bardziej zmuszony do ograniczeń, dostrzegłem, że być może przywiązywałem do tego zbyt wiele uwagi. Tymczasem tak prosta zasada, że nie ważne co, gdzie i jak – ale ważne z kim, znowu pokazuje swoją wyższość.
Felieton ukazał się na łamach Dziennika Bałtyckiego 29/07/22
Inne tematy w dziale Gospodarka