Polityka kompletnie nie pasuje do wakacji. Dlatego nie potrafię wyjść ze zdumienia, dlaczego właśnie po zakończeniu roku szkolnego, kiedy większość z nas jest już jedną nogą w podróży lub, wylegując się na balkonie, łapie przynajmniej trochę opalenizny, wszystkie możliwe partie dostają nadzwyczajnego szwungu.
Gdzie nie przyłożyć ucha, słychać jakieś hasła i wezwania. Gdzie nie spojrzeć, widać członków tej czy innej organizacji gromadzących się w nadziei, że to najlepszy czas, by przekonać ludzi do swoich postulatów. O ile takie oczywiście posiadają, bo z tym bywa różnie. Konwencje – tak nazywa się modnie ta zbieranina partyjnych działaczy – mają swój rytuał.
Już od świtu niczemu niewinni, zwykli użytkownicy platform społecznościowych, są bombardowani „selfikami”, na których pomniejsi członkowie partii starają się zdobyć uznanie i przyszłe głosy, dolepiając swój szczery z zachwytu uśmiech do wystudiowanych grymasów regionalnych baronów. Po autostradach mkną wypełnione działaczami autokary, z wnętrz których radośnie machają do nas łapki podróżujących po władzę.
Potem zaczyna się medialne show, przy czym ze względu na utrwalony podział „my i oni”, bez oglądania transmisji, w ciemno można założyć, które medium obwieści przełomowy sukces w grze o tron, a które będzie się pastwić nad najmniejszym niedociągnięciem organizatorów, depcząc wszelkie nadzieje.
Temperatura sporów, które są echem wykrzykiwanych do mikrofonów deklaracji, z łatwością konkuruje z letnim upałem. Partyjne cepy idą w ruch, rumieńce występują na twarze uczestników. Tymczasem większość z nas zdaje się oglądać to wszystko zza przeciwsłonecznych okularów.
Ale i w samorządach początek wakacji to teoretycznie najważniejszy moment w politycznym kalendarzu, zwłaszcza dla prezydentów – to czas sesji, podczas której przedstawiają oni radnym tzw. raporty o stanie miasta, prosząc o absolutorium. Atmosfera jest zgoła odmienna od opisanej powyżej. Tu nikt nawet nie udaje, że chce być na sali obrad. Opozycja, poluzowując krawaty, wyraźnie przysypia z półprzymkniętymi powiekami. Władza odczytuje sakramentalne laurki własnych dokonań, pewna tego, że jak pięknie śpiewał Grzegorz Turnau: „czy zdanie okrągłe wypowiesz, czy księgę mądrą napiszesz, tak naprawdę nie dzieje się nic”.
Dokładnie taki obrazek mogliśmy oglądać i tym razem w Sopocie. Wszystko odbywało się niczym podczas rodzinnego spotkania na kawie, którego przyjemną atmosferę może co najwyżej przerwać któryś z krnąbrnych siostrzeńców lub szalona ciotka Stefa. „Jeszcze tylko kilka godzin nudy i już wakacje” – zdało się niemal słyszeć myśli radnych i prezydium.
Najpierw prezydent i jego zastępcy opowiedzieli nam o paśmie sukcesów, osiągniętych dzięki ich poświęceniu. Pewnie jestem naiwny, przecież polityka rządzi się swoimi prawami, ale czyż nie byłoby miło usłyszeć chociaż jednego zdania o tym, co się władzy nie udało? Wszak raport jest z zasady jakimś podsumowaniem, a nie wyliczanką samochwały.
Potem przyszedł czas na głosy radnych. Od tych z rządzącej kurortem Platformy Sopocian nie spodziewałem się za wiele – po pierwsze niczego nie mogą, po drugie – nawet nie wiedzą, że coś mogliby. Ale i opozycja nie błysnęła, moszcząc się w milczeniu lub wyliczając skrupulatnie zapisane na karteluszku wyrzuty, które jednak swoim kalibrem, zamiast gromów, przypominały przyjemny, letni deszczyk.
Jedyna nadzieja w tym, że polityk, w co trudno czasem uwierzyć, to też człowiek. Zatem po tych wszystkich emocjach czeka nas święty spokój. Aż do końca sierpnia.
Inne tematy w dziale Polityka